Drakula i łowcy wampirów wracają po raz ostatni. „Castlevania” to serial, który budzi zachwyt i wkurza jednocześnie
Pierwsze oryginalne anime stworzone przez platformę Netflix dobiegło końca. „Castlevania” po raz czwarty udowodniła, że jest serialem w równym stopniu świetnym i fatalnym. Dlaczego?
OCENA
Oparta na hitowej serii gier wideo „Castlevania” od samego początku była serialem, który budził kontrowersje. Pełna brutalnych scen produkcja została zrealizowana w stylu tożsamym z japońską animacją, ale zajmujące się nią Frederator Studios ma swoją siedzibę w Stanach Zjednoczonych. Już to dla części purystów było problemem, a premierowe odcinki nie rozwiały wątpliwości. Z jednej strony sceny walk stały na mistrzowskim poziomie, a z drugiej cała struktura „Castlevanii” przypominała raczej średniometrażowy film, stanowiący wstęp do głównej historii, a nie 1. sezon głośnego serialu.
Później na szczęście było coraz lepiej. Od 2. części wzwyż „Castlevania” mogła się pochwalić szeregiem naprawdę fenomenalnych postaci. Diabelscy kowale Icaas i Hector, Sypha Belnades oraz sam Wład Drakula Tepes bardzo szybko okazali się bohaterami złożonymi i fascynującymi. Obserwowanie zachodzących w nich zmian na przestrzeni wszystkich czterech sezonów było czymś niezwykłym. Niewiele postaci z seriali Netfliksa potrafiło mnie w przeszłości tak irytować jak Hector, budzić we mnie taką sympatię jak magiczka Mówców czy intelektualnie pociągać jak Isaac.
W 4. serii wszyscy wspomniani bohaterowie dostają swoje momenty i to cieszy.
Za finałowy sezon nie był odpowiedzialny Warren Ellis, czyli dotychczasowy twórca serialu. Stało się tak w wyniku afery w jego życiu prywatno-zawodowym, o której nie czas i miejsce tu dyskutować. Mogę jednak uspokoić fanów „Castlevanii”, bo ten brak nie wpłynął w żaden sposób na ogólną jakość serialu. Wręcz przeciwnie, ma on dokładnie takie same zalety i wady jak zawsze.
Ostatnie dziesięć odcinków produkcji kręci się wokół dwóch głównych (i dosyć luźno powiązanych ze sobą) wątków. Pierwszy z nich dotyczy dwóch dawnych generałów Drakuli, których decyzje zaważą o dalszych losach Styrii, zarządzanej przez czwórkę znanych nam z 3. sezonu wampirzych sióstr. Drugi koncentruje się na walce Trevora Belmonta i związanej z nim Syphy ze staraniami nowej grupy krwiopijców, mających na celu wskrzeszenie Włada Tepesa i jego żony.
Obie historie mają swoje momenty, kilka świetnych walk i zaskakujących zwrotów akcji. Natomiast wątek Hectora i Isaaca oraz wampirzych królowych Styrii jest mimo wszystko dużo lepszy. Kończy się bardziej efektownie, a przy tym zdecydowanie lepiej działa na emocjach. I to z jednego bardzo prostego powodu.
Netflix w 4. sezonie dodaje dwóch zupełnie nowych antagonistów. Zmienia też jednego z dawnych sprzymierzeńców we wroga.
Ocenę drugiego faktu pozostawiam sobie, bo zdradzenie o kogo chodzi, byłoby zdecydowanie zbyt poważnym spoilerem. Natomiast pojawienie się Varneya i Ratko – wampirów zarządzających próbami wskrzeszenia Drakuli – ostatecznie wychodzi na złe całemu serialowi. Obaj dostają zdecydowanie za mało czasu na odpowiednie zapoznanie się z widzami, dlatego w momencie ich pojedynków z Belmontem i jego towarzyszami niemal nie czuć emocji.
Widzowie mający nadzieję na wielki finał, łączący w jednym miejscu wszystkich najważniejszych bohaterów, ostatecznie się zawiodą. Bo choć po prawie dwóch sezonach przerwy Alucard w końcu spotyka się z dwójką przyjaciół, pełni w całej historii tak naprawdę minimalną rolę. Największy problem 3. serii nie został więc tutaj zażegnany.
„Castlevania” potrafiła być serialem wybitnym. I dlatego jest tak rozczarowujące, że kończy jako seria co najwyżej średnia.
„Castlevania” potrafiła na przestrzeni całego swojego istnienia podejmować bardzo poważne, wręcz filozoficzne kwestie. To się w finałowym sezonie nie zmienia, natomiast nie zamazuje też obecnych w tej serii od początku problemów.
Animowany serial Netfliksa nigdy nie potrafił do końca wykorzystać swojego potencjału. Zmarnował mnóstwo postaci mających szanse na rozwój w fenomenalnych bohaterów czy antagonistów, nazbyt często kierował się zasadą „Najważniejszy jest spektakl” i od strony fabularnej częściej zawodził niż spełniał dane widzom obietnice. Czy to znaczy, że będę pierwsze anime platformy Netflix wspominać negatywnie? Na pewno nie, ale jakaś część mnie będzie zawsze wyobrażać sobie ten wymarzony, idealny sezon „Castlevanii”. Być może pojawi się on przy okazji zapowiedzianego spin-offa (ostatnie minuty 4. sezonu sugerują, kto może być jego bohaterem), ale o tym przekonamy się dopiero za jakiś czas.