Tanie dreszcze same się bronią. Z antologii, które ostatnio wróciły, tylko „Creepshow” został na dłużej
„Strefa mroku”, „Niesamowite historie”, „Creepshow”. „Który mamy rok?!” – chciałoby się krzyczeć głosem Robina Williamsa. Te tytuły nowych serialowych antologii już od lat są nam bowiem doskonale znane.
Amerykańska telewizja bardzo szybko nauczyła się, że serialowe antologie to coś dla niej. Był to gatunek już dobrze znany z radia, więc wystarczyło go przetłumaczyć na język nowego medium. Nie stanowiło to dużego wyzwania i w pierwszym złotym wieku telewizji, w latach 50., programy ówczesnych stacji zaroiły się od seriali, w których w każdym odcinku prezentowano inną historię. Często były to transmisje odgrywanych na żywo spektakli, a czasami nieemitowane wcześniej piloty niedoszłych seriali. Tytuły większości z nich pochodziły od nazw sponsorów, ale z czasem stały się niezależne i zaczęły skupiać się wokół konkretnych gatunków.
Z pragmatycznego punktu widzenia takie podejście niesie ze sobą same profity. Widzowie nie przyzwyczajają się do bohaterów, tylko klimatu danego serialu. Fani konkretnych gatunków śledzą każdy odcinek, a w trakcie emisji zdobywa się nowych miłośników tytułu nazwiskami twórców, czy gościnnymi występami słynnych aktorów. No i oczywiście ze względu na swoją formułę takie produkcje można ciągnąć, dopóki będzie na nie popyt. Dlatego też kolejne antologie wyrastały jak grzyby po deszczu. Większość z nich przepadła w odmęty zapomnienia, ale nie brakuje też pozycji, które złotymi zgłoskami zapisały się na kartach historii telewizji.
Następny przystanek – strefa mroku
2 października 1959 roku Rod Serling po raz pierwszy w historii zabrał widzów w podróż do „Strefy mroku”. Każdy z odcinków to osobna, zamknięta historia, często zakończona w zaskakujący sposób. Zabawa polega w tym wypadku na igraniu z przyzwyczajeniami odbiorców, sposobem postrzegania świata przez widzów i oczywiście ubraniu tego w gęsty, tajemniczy klimat. Nic dziwnego, że dzisiaj tytułu używa się w języku codziennym, aby podkreślić surrealizm własnych doświadczeń.
Zaproponowana przez twórcę mieszanka okazała się bowiem strzałem w dziesiątkę. Serial przez pięć lat nie schodził z anteny i doczekał się łącznie 156 odcinków. Formułę próbowano potem kilkukrotnie reanimować. Ostatni, czwarty raz miał miejsce całkiem niedawno, bo w 2019 roku. I chociaż wszystko wydaje się tu na swoim miejscu, a za produkcję odpowiada całe grono utalentowanych twórców, najnowsza „Strefa mroku” nie wygląda już tak dobrze jak oryginał. Zamiast Serlinga do świata przedstawionego zaprasza nas Jordan Peele. Nie brakuje tajemnicy, zaskakujących zakończeń i różnych formuł gatunkowych, ale nie ma świeżości. Wydaje się to wtórne i powtarzalne, dlatego zdecydowano się anulować ten tytuł już po drugim sezonie.
W czasie między oryginalną „Strefą mroku” a jej ostatnim rebootem język telewizyjny znacząco się zmienił. Serialowe antologie nie są już w takiej cenie jak kiedyś. Widzowie od dekad akceptują coraz bardziej skomplikowane i rozciągane w czasie narracje. O ile nie jest to „Czarne lustro”, krótkie formy mają dzisiaj niską siłę przebicia. Być może w tym również tkwi sedno porażki nowych „Niesamowitych historii”. Koło się zamknęło, bo, tak jak w przypadku oryginału, mamy tu do czynienia z kosztowną (5 mln dol. za odcinek!) porażką.
Telewizja Nowej Przygody
Za sterami pierwszej wersji „Niesamowitych historii” stanął Steven Spielberg, który postanowił zaimplementować idee przyświecające Kinu Nowej Przygody do medium telewizyjnego. Podpinając się pod magazyn science fiction pod tym samym tytułem, twórcy mieszali ze sobą popularne schematy, zachwycali efektami specjalnymi i nasączali swoje opowieści gatunkową naiwnością. To co sprawdzało się na wielkim ekranie, nie przyjęło się jednak na małym. Serial nie był hitem i został skasowany już po drugim sezonie.
Z czasem tytuł ten stał się kultowy. Z nostalgiczną łezką w oku ogląda się dzisiaj epizodyczne występy chociażby Kevina Costnera, Kiefera Sutherlanda, Harveya Keitela, Charlie’ego Sheena, Danny’ego DeVito, czy Patricka Swayze. I chociaż seanse kolejnych odcinków wciąż są przyjemne w odbiorze, to forsowanie prostych morałów i naiwnych zabiegów fabularnych nie miało racji bytu w czasach, kiedy telewidzowie zachwycali się już głębią i niuansami seriali pokroju „Posterunek przy Hill Street”.
Dzisiaj widzowie są przyzwyczajeni do jeszcze bardziej skomplikowanych narracji, przez co powrót do idei „Niesamowitych historii” miał szansę okazać strzałem w dziesiątkę. Można by na chwilę odetchnąć od ciężaru i nagromadzenia wątków w kolejnych, coraz to ambitniejszych produkcjach. Odpoczywalibyśmy przy gatunkowych opowieściach, które przekazują proste prawdy i wszystkie problemy zostają rozwiązane jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Chociaż jako producenta zatrudniono samego Stevena Spielberga, to jednak cały ten potencjał został zaprzepaszczony. Nowe „Niesamowite historie”, nawet pomimo próby wplecenia aktualnych wątków, wydają się przestarzałym projektem. Ba, o wiele bardziej niż oglądany dzisiaj oryginał. Do tej pory nie wiadomo więc, czy doczekają się drugiego sezonu. Tym samym możemy spokojnie założyć, że o wiele lepiej idee bezpardonowej gatunkowej zabawy na grunt serialowej antologii udało się zaimplementować twórcom niepozornego „Creepshow”.
Tanie dreszcze zawsze w cenie
Historia powstania filmu „Creepshow” z 1982 roku jest prosta. George A. Romero i Stephen King chcieli przypomnieć widzom, jak dobrą zabawę może nieść ze sobą horror. Sięgając do tradycji komiksów wydawnictwa EC pokroju „Opowieści z krypty”, „Gabinet grozy” czy „The Haunt of Fear”, postanowili zaserwować kinowej publiczności „tanie dreszcze”. Żadnych metafor, głębi, po prostu czysta rozrywka i praktyczne efekty specjalne zamiast CGI. Z takiego samego założenia wyszedł Greg Nicotero, robiąc serialowy reboot oryginalnej serii składającej się łącznie z trzech pełnych metraży.
W dobie horrorów, których twórcy próbują usilnie czarować artyzmem i mnożą komentarze społeczne, zapominających przy tym o rozrywkowym wymiarze gatunku, jest to bardzo ożywcze podejście. Kolejni reżyserzy odnoszą się do pulpowych, wyrobionych już dawno schematów, próbując nas rozbawić i wzbudzić dreszczyk strachu. Jak to zwykle w przypadku serialowych antologii bywa, nie zawsze im to wychodzi. Jednakże klimat i efekty specjalne dają tak oldschoolowy klimat, że od ekranu nie sposób się oderwać.
To po prostu dużo dobrej zabawy dla wszystkich fanów kina grozy. Twórcy nie zapomnieli nawet o zaskakujących występach epizodycznych. I tak w pierwszym sezonie zobaczymy aktorskich weteranów gatunku, jak królowa krzyku Adrienne Barbeau, czy David Arquette. A w drugiej odsłonie serialu pojawia się chociażby znana z adaptacji H.P. Lovecrafta Barbara Crampton, która kreuje typową Karen (odpowiednik naszej Grażyny). I zapewniam was, w odcinkach, które niedługo pojawią się w Polsce, dreszczyków nie brakuje.
Przekonacie się o tym bardzo szybko. Już w pierwszej zaprezentowanej historii poczujecie jakbyście oglądali nieślubne dziecko Stevena Spielberga i Johna Carpentera. A w przypadku drugiej przypomnicie sobie jak bardzo kochacie „Martwe zło”. Twórcy na samym początku zaczynają grę w podwójne kodowanie i prowadzą ją do samego końca, bez przerwy podlewając krwią i czarnym humorem. Z tego powodu po tych krótkich pięciu odcinkach (na każdy składają się dwa segmenty) aż żal opuszczać świat przedstawiony. Na szczęście szybko będziemy mieć okazję do niego wrócić.
Trzeci sezon „Creepshow” jest już zamówiony. Wygląda więc na to, że w przeciwieństwie do wycieczek do „Strefy mroku” i nostalgicznej naiwności „Niesamowitych historii”, tanie dreszcze są dzisiaj przez widzów pożądane.
Premiera 2. sezonu „Creepshow” dziś, 29 lipca, o 22:00 na kanale AMC. Kolejne odcinki w każdy czwartek o tej samej porze.
* Tekst powstał we współpracy z AMC.
* Zdjęcie główne: Curtis Baker/Shudder/AMC