Biblioteka Narodowa jak co roku na wiosnę opublikowała raport o stanie czytelnictwa w naszym kraju. Wynik, nieznacznie lepszy niż w poprzednich latach, wywołał wielką radość. Ale osoby z niego zadowolone chyba same mają problem z czytaniem, bo słabo wczytały się w raport.
Od kilku lat wyniki raportu pozostawały właściwie niezmienne, bo przesunięcia o jeden czy dwa procenty w którąś stronę można było zrzucić na karb błędu statystycznego. Utrzymujący się stan, w którym mniej niż 40 proc. rodaków przeczytało, przekartkowało lub choć zerknęło na moment do przynajmniej jednej książki, trudno było uznawać za optymistyczny.
Dlatego jednocześnie trochę dziwią, a trochę śmieszą reakcje na raport, w ramach którego wskazano na wzrost o 3 proc. względem poprzedniego roku. Nagle okazało się, że to fantastyczny wynik i powód do optymizmu, choć oczywiście z obowiązkowym wspomnieniem, jak wspaniale było na początku XXI wieku. Spójrzmy jednak na całą sprawę od drugiej strony.
58 proc. Polaków nie potknęło się przez rok o nawet jedną książkę.
Warunki postawione przez Bibliotekę Narodową są wręcz śmieszne. Właściwie każdy wydruk będący więcej niż ulotką zostaje w tym badaniu uznany za książkę. Odpowiedź „Tak” na pytanie: „Czy w ciągu ostatnich 12 miesięcy czytał(a) Pan(i), w całości lub fragmencie, albo przeglądał(a) Pan(i) jakieś książki?” może więc oznaczać lekturę beletrystyki, komiksu, albumu, książek naukowych, podręcznika, przewodnika, reportażu czy nawet obrazkowej książki dla dzieci. I nie ma w tym oczywiście nic złego, choć co poniektórzy puryści będą się oburzać. Natomiast nawet przy takich szerokich założeniach wyniki czytelnictwa wcale nie prezentują się lepiej.
- Czytaj dalej: Jakie książki polecamy na początek przygody z czytaniem? Sprawdźcie.
A przecież sama czynność „czytania” została tutaj sprowadzona do tak incydentalnego czynu, że niedługo zważenie tomu w dłoni lub podłożenie go pod nogę stołu też będzie zaliczane na karb czytelnictwa. Nie trzeba przeczytać całości, nie trzeba przeczytać fragmentu (o zrozumieniu oczywiście nie ma nawet mowy), wystarczy przejrzeć książkę. Co to w ogóle oznacza „przejrzenie”? Czy jeśli rzucę okiem na półkę i przeczytam tytuł na grzebiecie, to już mogę sobie doliczyć nową pozycję do listy? A może wymagane jest otwarcie i zajrzenie do środka? Czy są jakieś limity czasowe? Podobnie postawione pytania brzmią oczywiście absurdalnie, ale podobnie jest z takimi próbami „podreperowania” wyników. Bo przecież o nic innego tu nie chodzi.
Czytelnictwo w Polsce 2021 – dlaczego te wyniki to dramat?
Warto przy tym zwrócić uwagę na to, że obracamy się przecież wokół ogólnej liczby czytelników. A przecież 18 proc. z całościowej grupy poświęciło w ciągu 365 dni zaledwie ułamek tego czasu na przejrzenie jednej pozycji. W przypadku mężczyzn zwyczajowo jest pod tym względem jeszcze gorzej. Dwie książki na miesiąc czytał mniej więcej jeden procent respondentów płci męskiej. Czyli od 8 do 10 mężczyzn z badanej grupy 953. Jakie byłyby te statystyki, gdyby warunki nieco uściślić? Na pewno nie lepsze.
Kobiety wypadają w tym zestawieniu nieco lepiej, ale przecież też nie można w ich przypadku mówić o jakimkolwiek sukcesie. Różnice między obiema płciami nie są na tyle wielkie, by wywarło to jakąś przemożny wpływ na ogólny wynik całej populacji. Nie ma tak dobrze.
Nie chodzi o to, żeby fetyszyzować czytanie książek. Ale najwyższy czas spojrzeć prawdzie w oczy.
Oczywiste jest, że obecnie przed każdym z nas (nawet w okresie globalnej pandemii) stoi bardzo wiele różnych możliwości spędzania wolnego czasu. Nie sposób tego porównywać nawet do czasów sprzed 20 lat, a co dopiero wcześniejszych. Ale jednocześnie nie sposób na karb Netfliksa czy Spotify zrzucać odpowiedzialności za niskie czytelnictwo wśród Polaków. Z raportu (i wielu innych badań wykonywanych przez lata) wynika zresztą, że chętniej korzystają z nich osoby czytające więcej i mające więcej własnych książek. Aktywność kulturowa zwykle płynie szerokim torem i obejmuje więcej niż jedną konkretną rozrywkę.
Ale czy naprawdę chcemy się dalej oszukiwać tymi 42 proc.? W czym jest to lepszy wynik od 39 proc. obejmujących okres między 2018 i 2019 rokiem? Chyba nie jest to na tyle duża różnica, żeby zaprzeczyć potrzebie wprowadzenia potrzebnych reform. A może po prostu cieszy nas hasło: „Polska mistrzem Polski w czytelnictwie” i nic więcej z tym fantem nie trzeba robić? Nawet w Światowy Dzień Książek i Praw Autorskich.
Prawda jest taka, że obok tak ogólnych i nastawionych na marketing kryteriów „czytania” Biblioteka Narodowa powinna pokazywać też bardziej rzeczywisty stan czytelnictwa w naszym kraju. Bo taka terapia szokowa jest w Polsce potrzebna. Inaczej wszyscy począwszy od polityków, przez wydawców aż po samych czytelników będą mogli chwalić się nijakimi sukcesami i pozostawać w tym dobrym nastrój przez kolejny rok.