Już dawno nie byłem tak szczęśliwy słysząc, że wybitny aktor przechodzi na emeryturę.
Główny powód mojej , trochę irracjonalnej, radości z tego, że jeden z najlepszych żyjących aktorów kończy karierę, jest wbrew pozorom całkiem oczywisty. Ale od początku.
Od kiedy tylko, po raz pierwszy, zobaczyłem film "Moja lewa stopa", z miejsca wstrząśnięty porażającą kreacją, nieznanego mi wówczas, Daniela Day-Lewisa, wiedziałem, że mam do czynienia z wielkim aktorem.
Niedługo później przypomniało mi się, że kilka lat wcześniej był cichym bohaterem mojego dzieciństwa, jako że w kółko oglądałem film "Ostatni Mohikanin" z nim w roli głównej. Nie do końca pamiętam co mnie porwało w tej postaci. Od zawsze fascynowały mnie motywy indiańskie, postaci outsiderów, odszczepieńców i tych, którzy walczą sami przeciw wszystkim.
Potem, już jako bardziej świadomy widz, odkryłem go na nowo we wspomnianym wcześniej filmie "Moja lewa stopa". Day-Lewis zagrał w nim artystę Christy Browna, sparaliżowanego do tego stopnia, że malował obrazy używając swojej lewej stopy. Kreacja Browna to moim zdaniem jedna z najlepszych, jakie kiedykolwiek widziałem w filmie.
Niedługo później rozdarł mi serce genialnym "W imię ojca", którym wcielił się w niesłusznie skazanego na dożywocie złodziejaszka. Już wówczas wiedziałem, że pojawił się aktor, którego mógłbym postawić na piedestale obok Ala Pacino, Roberta De Niro, Marlona Brando czy Paula Newmana.
Obecnie aktor pracuje na planie najnowszego filmu Paula Thomasa Andersona, z którym wcześniej nakręcił genialny "Aż poleje się krew".
Od zawsze imponowało mi podejście Daniela Day-Lewisa do aktorstwa i kariery.
Od samego początku wybierał swoje role ostrożnie, rozważnie i przemyślanie. Czasem do tego stopnia, że gdy nie miał na biurku ciekawego scenariusza i interesującej roli na celowniku, to potrafił przez długie lata nie pojawiać się na dużym ekranie.
To strasznie rzadkie i wartościowe podejście w czasach, gdy każdy ma parcie na szkło, przepycha się łokciami tak, by jak najskuteczniej zwrócić na siebie uwagę i skupić światła reflektorów.
Tymczasem Daniel Day-Lewis co jakiś czas potrafił robić sobie kilkuletnie przerwy. Tak było na przykład pomiędzy rokiem 1997 a 2002, kiedy to po premierze filmu "Bokser". Powrócił dopiero 5 lat później grając u samego Martina Scorsese w "Gangach Nowego Jorku". Ostatnim filmem, w którym się pojawił jest "Lincoln" Stevena Spielberga z 2012 roku.
Dzięki temu, pomimo, iż nie zagrał w imponującej liczbie filmów, to zdecydowana większość z nich jest co najmniej świetna (nawet te gorsze, jak "Gangi Nowego Jorku", nie są filmami kompletnie nieudanymi). W każdym z nich jego kreacje są prawdziwymi perełkami.
Taki też był psychotyczny Daniel Plainview w "Aż poleje się krew". Jego Abraham Lincoln to praktycznie wyjęcie żywcem tej postaci z kart historii i zachowanych obrazów oraz zdjęć – zdecydowanie jedno z najlepszych wcieleń aktorskich w postać historyczną.
Przejście na emeryturę niezmiernie mnie cieszy. Mam nadzieję, że dzięki temu nie rozmieni się na drobne, jak wielu wybitnych aktorów.
Od ostatniej (co najmniej) dekady serce mi się trochę łamie, gdy patrzę na to jak takie tuzy jak Al Pacino czy Robert De Niro. Weterani kina sami depczą swój dorobek grając w żenujących komediach dla młodzieży albo nijakich filmach sensacyjnych, które od razu trafiają na VOD i omijają kina szerokim łukiem.
Przyznam, że wolę rozwagę w doborze ról Day-Lewisa niż podejście Roberta De Niro, który skutecznie od lat burzy swoją aktorską legendę.
Przejście Daniela Day-Lewisa na emeryturę budzi we mnie szacunek, bo parafrazując słowa znanej piosenki, trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść. Potrzeba wiele dojrzałości i inteligencji, aby tak poprowadzić swoją karierę i życie, by móc zachować równowagę oraz tak to wszystko zorganizować by nie musieć tyrać do końca życia chwytając się byle zleceń, bo trzeba utrzymać kolejną posiadłość, prywatne lotnisko i posłać gromadę dzieci z kilku związków na najlepsze studia.
Robi to o tyle większe wrażenie, że Day-Lewis osiągnął wszystko co mógł jako aktor w bardzo niebezpiecznej i uwodzącej ludzi branży. A on miał i sławę i pieniądze, pracował z największymi twórcami i aktorami w historii, zdobył dwa Oscary za rolę pierwszoplanową. Żadna z tych rzeczy nie uderzyła mu do głowy.
Oczywiście wolałbym by Daniel Day-Lewis nie kończył swojej kariery, by dał nam jeszcze co najmniej kilka wybitnych ról. Ale szanuję jego decyzję o emeryturze, tym bardziej, że zostawi za sobą znakomitą kolekcję ról i naprawdę imponujące CV.