„Dom z papieru”: dałem się nabrać. Pierwsza połowa 5. sezonu ledwo się broni
Pierwsza połowa 5. sezonu „Domu z papieru” za nami – niestety, wbrew mojemu życzeniowemu myśleniu, nowe odcinki zawodzą pod zbyt wieloma względami, by ten kilkugodzinny seans nazwać udanym. Uprzedzam: w poniższym podsumowaniu nie brakuje spoilerów.
Możecie nazwać to naiwnością, ale przez moment naprawdę wierzyłem, że 5. sezon „Domu z papieru” Netfliksa ma szansę odkupić choć część swoich win. Swoje nadzieje wiązałem z kilkoma tropami, które zwiastowały – w moim odczuciu – pewne zmiany. Dopuściłem się jednak nadinterpretacji, choć trzeba przyznać, że twórcy zdecydowali się na wprowadzenie pewnego interesującego elementu. Niestety, to wciąż zbyt mało, by zabić wrażenie sztucznego przedłużania serialu i wtórności rozwiązań fabularnych.
Jak pamiętamy (a jeśli nie pamiętamy, to tutaj streszczam cały 4. sezon), Tamayo włączył do akcji wojsko; odbicie zakładników przestało być celem nadrzędnym, stało się nim natomiast wyeliminowanie członków gangu. Sierra na własną rękę wytropiła i dopadła Profesora, a ekipa musi radzić sobie bez jego wsparcia.
Niestety, pięć nowych odcinków (a zatem – teraz możemy być tego pewni – również cały rozwleczony na dziesięć epizodów sezon, który spokojnie mógłby zamknąć się w, dajmy na to, pięciu czy sześciu) niemal nie popycha fabuły naprzód. Choć twórcy serwują widzom mnogość długich sekwencji akcji – w większości przypadków znakomicie zrealizowanych – właściwie nie wpływają one na opowieść, a jedynie irytująco i nużąco wydłużają czas trwania sezonu. Robią to zresztą do spółki z retrospekcjami; mimo ich nieobecności w 2. epizodzie (który jako pierwszy od dawna rozgrywa się wyłącznie w teraźniejszości), flashbacki powracają i znowu wypełniają braki w rozwoju opowieści.
A jednak w tym przypadku coś się zmieniło i jest to moim zdaniem zmiana na lepsze. Dotychczas większość retrospekcji-fillerów ukazywała albo fragment planowania, które pozwoliło przechytrzyć wrogów (czyli przedstawicieli prawa), albo z nic niewnoszących scen rozmów (przeważnie skupionych na Berlinie i odczarowywaniu jego bądź co bądź paskudnej – według pierwszych sezonów – osobowości). Teraz, o ironio, retrospekcje przestały sprawiać wrażenie całkowicie zbędnych – służą bowiem nadaniu bohaterom motywacji i rozbudowują ich charaktery. Dowiadujemy się, co ich ukształtowało (a przynajmniej część z nich – na pozostałych przyjdzie nam poczekać do drugiej części sezonu lub spin-offów), dzięki czemu powroty w przeszłość i przywoływanie umarłych (m.in. Moskwy) nabiera sensu. Również obecność Berlina na ekranie po raz pierwszy od dawna okazała się uzasadniona. Wydaje mi się, że jest to najmocniejszy element pierwszych odcinków 5. serii.
Drugim jest wątek – i właściwie cała postać – Alicii Sierry. Ten porzucony przez zwierzchników kozioł ofiarny, który z największego i najbardziej przebiegłego wroga ewoluował w sojusznika (choć mogą to być tylko pozory, biorąc pod uwagę ostrze, które w łazience Sierra skryła w swoim rękawie) został napisany z głową – oto barwna, błyskotliwa, niepokojąca i niejednoznaczna bohaterka, do której nie sposób nie poczuć nici sympatii.
Widzowie nie bez powodu narzekają na rosnący poziom absurdu, ale – szczerze mówiąc – nie miałbym nic przeciwko, gdyby było go nieco więcej (kosztem kilku rażących niekonsekwencji, jak choćby ta z ciężko rannym Gandią; dowiadujemy się, że jeden zły ruch wystarczy, by ręka i jeden z organów szefa ochrony zostały trwale uszkodzone, po czym obserwujemy, jak ciężko ranny były komandos bije się m.in. z Bogotą, od którego zbiera potężny oklep). Naprawdę chętnie zobaczę, jak twórcy ostatecznie zdejmują nogę z hamulca i zapędzają tę opowieść w rejony typowe dla „Szybkich i wściekłych”, w których wszystko to, co irracjonalne, podane jest na złotej tacy z uśmiechem i przymrużeniem oka – wówczas łatwiej będzie wybaczyć to, co teraz tak irytuje.
Poza tym 5. sezon „Domu z papieru” to – jak na razie – nieustanne bazowanie na utartych schematach, które twórcy dopasowują do nowych wydarzeń. Niestety, robią to z coraz mniejszą gracją, co sprawia, że całokształt wypada dość blado i nieemocjonująco, mimo wszystkich tych licznych scen akcji, które tylko z rzadka fundują widzowi skromny zastrzyk adrenalinki. Bez zmian pozostaje jakość oprawy audiowizualnej: ta nieustannie zapewnia ciągłość przyjemnych doznań estetycznych.
„Dom z papieru”: śmierć Tokio. Co dalej?
Zdecydowanie najistotnieszym wydarzeniem okazuje się „śmierć” Tokio, którą widzimy w piątym odcinku; postać Ursuli Corbero poświęca się, by umożliwić gangowi ucieczkę i wyeliminować Gandię. Widzimy ją, albo raczej: jest nam ona zasugerowana. Z jednej strony mogłoby się wydawać, że bohaterka (której, swoją drogą, wielu widzów nie trawi) nie ma szans wyjść cało z przedstawionej widzom sytuacji. Z drugiej – pamiętajmy, że to „Dom z papieru”. Osobiście obstawiam, że cała ta scena to zasłona dymna, a Tokio przetrwa przynajmniej do finałowego odcinka całego serialu.
Załóżmy jednak, że się mylę. Śmierć Tokio (którą wielu widzów w swoich przewidywaniach typowało bliżej końca serialu) oznaczałaby wówczas konieczność zmiany narratora albo całkowitą rezygnację z tej roli. Kto mógłby nim zostać? Motyw narracji pośmiertnej – choć pojawia się przecież w wielu tekstach kultury – w przypadku „Domu z papieru” jakoś mnie nie przekonuje.
Poza tym: kondycja psychiczna Sztokholm silnie podupadła (jeśli Tokio zginęła, to częściowo z jej winy). Tymczasem Manila wyznała uczucia Denverowi, którego relacje z żoną są już nadwyrężone, a ostatnie wydarzenia również mogą na nie wpłynąć. Intencje Sierry są niejasne. No i najważniejsze: nadrzędnym celem bohaterów nie jest już łup, a przeżycie. Choć obstawiam, że finalnie większość z nich ujdzie i z jednym, i z drugim. A o tym przekonamy się już za trzy miesiące.