Najnowsza faza Marvel Cinematic Universe jest bardzo daleka od ideału. Do fatalnej "Czarnej Wdowy" i niezłego (ale trochę zbyt oderwanego od reszty serii) "Shang-Chi" przyszła kolej na "Eternals". Produkcja poświęcona grupie nieśmiertelnych herosów to niepotrzebna, nudna i w gruncie rzeczy bezcelowa opowieść. Recenzujemy film.
OCENA
Uwaga! Niniejsza recenzja zawiera szczegóły fabularne z "Eternals". Osoby chcące ich uniknąć zapraszamy do recenzji bez spoilerów.
"Eternals" dopiero zawitali do kin na całym świecie, a już można ich uznać za pewnego rodzaju porażkę. Żaden z dotychczasowych filmów Marvel Studios nie miał tak słabych recenzji na Zachodzie i nie skończył ze zgniłym pomidorem na Rotten Tomatoes. "Eternals" są więc niechlubnym wyjątkiem, choć po prawdzie wcale nie powinni nim być. Nie dlatego, że dzieło Chloe Zhao jest dobre, co to, to nie. Chodzi raczej o to, że wiele nie do końca udanych produkcji Marvel Cinematic Universe dostały najzwyczajniej w świecie za dobre oceny od krytyków.
Wspominam o całej tej sytuacji głównie dlatego, aby pokazać, jak bardzo "Eternals" zawiodło. Trzeci pełnometrażowy film 4. fazy MCU nie okazał się tym, na co wiele osób liczyło. Być może wpływ na to miało dosyć powszechne na Zachodzie przekonanie, że akurat zdobywczyni ostatniego Oscara za reżyserię będzie w stanie wyrwać superbohaterskie kino ze schematu. Było to dosyć naiwne założenie, bo jeśli Disney czegoś nie lubi, to właśnie schodzenia z raz obranej drogi. Przyznam natomiast szczerze, że osobiście nigdy go nie podzielałem. Mój problem był inny. Przed pójściem do kina nie miałem pojęcia, po co Marvel robi film o tej drużynie. Niestety, po obejrzeniu filmu nadal tego nie wiem.
Eternals - recenzja:
"Eternals" rozpoczyna się, zgodnie z przewidywaniami, w czasach epoki kamienia, dokładnie 5 tys. lat przed Chrystusem. Przybycie tytułowej grupy wszechmocnych istot odbywa się nieco inaczej niż Marvel pokazywał w zwiastunach, ale mowa o w gruncie rzeczy nieistotnych różnicach. Cel Eternalsów jest w każdym razie jasny. Z ramienia Celestiala Arishema mają wspomóc rozwój cywilizacji i chronić ją przed obecnymi na planecie Dewiantami (przypominającymi olbrzymie zwierzęta potworami). Po pierwszej potyczce obu stron i zdobyciu zaufania jednej z osad akcja filmu przeskakuje o kilka tysięcy lat do przodu.
Chloe Zhao utrzymuje tę tendencję do chronologicznych przeskoków między epokami przez cały film. Robi to jednak na tyle kompetentnie, że widz nie ma poczucia chaosu. Za każdym razie dobrze wiadomo, że mamy do czynienia z retrospekcją. Lepiej zorientowani w historii świata odbiorcy będą nawet w stanie powiedzieć, gdzie dokładnie na osi czasu i mapie akurat się znajdujemy, bo Marvel umiejscawia swoich bohaterów w otoczeniu kilku popularnych architektonicznych perełek. Problem z tak częstymi retrospekcjami jest jednak inny. Po pierwsze, skutecznie spowalniają one akcję, po drugie, nie mają niemal żadnego związku z fabułą filmu. Ich cel jest jeden - mają przybliżyć motywacje i humanizować członków Eternals.
Część bohaterów "Eternals" może się pochwalić bardziej złożoną osobowością niż typowi herosi. Ale co z tego, skoro oglądanie ich rozterek do niczego nie prowadzi?
Główny wątek "Eternals" rozgrywa się całkowicie w teraźniejszości i jest prosty jak konstrukcja cepa (w sumie też równie interesujący). Z nieznanego jeszcze bohaterom powodu, uznawani za pokonanych, Dewianci powrócili, a w raz z nimi pojawiły się dziwne trzęsienia ziemi. Należące niegdyś do Eternalsów Sersi i Sprite mieszkają w tym czasie w Londynie i to właśnie tam zostają zaatakowane przez zdolnego do regeneracji Dewianta. Na ratunek kobietom przybywa Ikaris, a potem cała trójka udaje się do dawnej przywódczyni grupy po radę.
Nawiasem mówiąc, to jedyny moment filmu, gdy w tle wspomnianych wydarzeń pojawia się grany przez Kita Haringtona Dane Whitman. Marketing "Eternals" próbował oszukać widzów, że znany pod przydomkiem Black Knight mężczyzna pełni istotną rolę w filmie, ale w rzeczywistości jest niczym więcej niż gloryfikowanym cameo. I to takim, które pojawia się w crossoverze, zanim Whitman jakkolwiek na to zasłużył.
W każdym razie po przybyciu do samotni Ajak okazuje się, że bohaterkę zamordował inteligenty Dewiant (a przynajmniej taki wniosek wyciągają wniosek, co prowadzi do najbardziej topornej i oczywistej zmyłki w historii MCU). Zaskoczeni takim stanem rzeczy Sersi, Sprite i Ikaris postanawiają zebrać do kupy dawną drużynę. Nie wiedzą jednak, że po drodze dowiedzą się wielu nieprzyjemnych wieści o prawdziwym celu swojego istnienia.
"Eternals" szybko wpadają w superbohaterski schemat wymuszonego humoru i pozbawionych emocji walk z potworami CGI.
Mówiąc całkiem wprost jest tutaj też zdecydowanie za dużo postaci. Nie mam nic przeciwko większej różnorodności etnicznej aktorów grających w Marvel Studios, wbrew opiniom trolli to akurat nie jest żadnym problemem. Wręcz przeciwnie wątek homoseksualnego małżeństwa i adopcji małej dziewczynyki, a także dołączenie do obsady głuchoniemej aktorki/bohaterki wypadają tutaj zaskakująco naturalnie. Wręcz o niebo lepiej niż łopatologiczne i pseudofeministyczne wrzutki z "Kapitan Marvel" czy "Avengers: Koniec gry". Film Chloe Zhao nie jest jednak w stanie utrzymać ciężaru kilkunastu postaci.
Większość drugoplanowych bohaterów wypada przez to przeraźliwie blado, a najciekawszy z całej tej opowieści wątek inteligentnego Dewianta zostaje koncertowo wręcz spartolony. Nie pomagają też niektórzy aktorzy. Szczególnie słabo wypada Angelina Jolie, która za nic nie nadaje się do MCU. Nie ma odpowiedniego luzu i charyzmy, by uczynić Thenę postacią godną jakiejkolwiek uwagi. Nijako wypadają też Richard Madden, Salma Hayek i Don Lee. Po przeciwnej stronie spektrum mamy zaś całkiem zabawnego Kumaila Nanjianiego w roli Kingo, Lię McHugh i Gemmę Chan, której Sersi z czasem wyrasta na główną bohaterkę całego filmu.
Największy problem "Eternals"? To film bardzo niepotrzebny i z niczym niepowiązany.
Marvel już w przeszłości miewał problemy z wytłumaczeniem, dlaczego różne globalne kryzysy toczą się w oderwaniu od szerszego uniwersum i działalności Avengers. Teraz nawet nie podejmuje takiej próby, przez co "Eternals" poza jedną-dwoma wzmiankami sprawiają wrażenie, jakby toczyli się poza ustalonym przez ostatnią dekadę światem. Samo zagrożenie, z którym przychodzi się zmierzyć bohaterom jest zaś kompletnie pozbawione emocji. Z góry wiadomo, co się tutaj wydarzy. A gdy już się dzieje, to nawet nie ma na czym oka zawiesić.
Czy MCU naprawdę potrzebowało Eternalsów, Dewiantów i Celestiali? Jeżeli tak, to dlaczego po obejrzeniu poświęconego im filmu widz nadal nie ma najmniejszego pojęcia, jaki był tego wszystkiego cel? Nie rozumiem, po co właściwie ich przedstawiono, skoro swoim debiutem nie dają żadnych podstaw do dalszego śledzenia ich przygód. Nowa część MCU sprowadza się głównie do tego, żeby pokazać nam, że wszystkie mity i legendy, w które wierzyliśmy, są dziełem Eternalsów. Tylko co my mamy zrobić z tą wiedzą? Nikt nie miał przesadnej potrzeby dowiedzieć się, że Atena pochodzi od Theny. To w żaden sposób nie wzbogaca uniwersum Marvela.
Prawdę powiedziawszy, na ten moment jedynym fragmentem "Eternals" godnym uwagi, z punktu widzenia szerszej historii, są dwie sceny po napisach. Resztę filmu w przypadku maratonu Marvel Cinematic Universe można by sobie z powodzeniem odpuścić. I tak nie dzieje się tutaj nic godnego uwagi czy mającego wpływ na rozwój marki. Chloe Zhao zrobiła film, który ani nie wychodzi poza superbohaterskie schematy, ani nie jest w stanie zrobić niczego ciekawego w ich ramach.
Film "Eternals" już w kinach.