REKLAMA

Jak Polacy pokochali "Gwiezdne wojny"? Historia tej miłości jest fascynująca

"Gwiezdne wojny" dziś stanowią jedną z najpopularniejszych filmowych serii w naszym kraju, ale nie od początku opowieści z odległej galaktyki było w Polsce tak łatwo. Oficjalne, często kpiące reakcje mieszały się z entuzjazmem młodej widowni, po czym działalność rozkręcili pierwsi łowcy figurek. A dalej było tylko ciekawie, co w nowej książce "Wojna gwiazd" opisuje Jakub Turkiewicz.

gwiezdne wojny w polsce fandom oryginalna trylogia
REKLAMA

Fani serii "Gwiezdne wojny" kilka ostatnich lat przeżyli w stanie ciągłego emocjonalnego rollecoastera. Z jednej strony wielu z nich do dzisiaj nie może przeboleć fatalnej trylogii Disneya zakończonej tragicznym pod każdą postacią "Skywalker. Odrodzenie", a z drugiej część widzów dostrzega wyraźne światełko w tunelu dzięki działalności Dave'a Filoniego i Jona Favreau. Pierwsze reakcje na "The Book of Boba Fett" są równie entuzjastyczne jak i na "The Mandalorian". Co w sumie składa się na obraz marki, która może chwieje się w ringu, ale jeszcze nie upadła i walczy dalej. Nie powinno to nikogo dziwić, tym bardziej w Polsce, gdzie kult "Star Wars" od dawna jest bardzo silny.

Długo można by wymieniać tworzone przez Polaków fanziny, fora i strony internetowe poświęcone przygodom Skywalkerów i ich towarzyszy. Dość powiedzieć, że obok Wookiepedii to właśnie rodzima Biblioteka Ossus stanowi najbardziej udaną encyklopedię "Gwiezdnych wojen". Do tego poziomu nie dało się jednak dojść od razu. Pierwsze kroki stawiane z fandom "Star Wars" w naszym kraju cechowała pewna skromność, co nie znaczy, że widzowie nie odczuwali entuzjazmu dostrzeganego też na Zachodzie. W PRL-u sprawy popkultury były po prostu trochę bardziej skompilowane (mówiąc bardzo eufemistycznie). Zwraca na to uwagę choćby Jakub Turkiewicz w swojej nowej książce "Wojna gwiazd. Opowieść o genezie polskiego fandomu Gwiezdnych wojen".

REKLAMA

"Gwiezdne wojny" nie podbiły Polski od razu, bo nie mogły. Najpierw ktoś musiał je tutaj wpuścić.

Pod koniec lat 70. drakońskie zasady obcowania z jakąkolwiek kulturą, nie obnoszącą się z hasłem "socjalistyczna", sprzed 1956 roku dawno już nie obowiązywały. Nie oznacza to jednak, że otwarcie Polski Ludowej na Zachód było tak pełne i pozbawione jakichkolwiek ograniczeń. Pierwsze i najbardziej oczywiste dotyczy dostępności filmu w Polsce. "Nowa nadzieja" (wtedy jeszcze znana pod oryginalnym tytułem "Gwiezdne wojny") pojawiła się w niektórych rodzimych kinach 30 marca a w innych 1 kwietnia 1979 roku. Było to niemal dwa lata po amerykańskiej premierze. Szał poświęcony odległej galaktyce na Zachodzie zdążył więc już dawno wybuchnąć i osiągnąć niewyobrażalne rozmiary.

W teorii powinno to znacząco rozgrzać oczekiwania Polaków i wśród młodszych widzów faktycznie ekscytacja była niemała. Trzeba jednak pamiętać, w jakich warunkach zachodnia popkultura pojawiała się w PRL-u. Oficjalne kanały nie mogły okazywać zbyt dużego entuzjazmu, a sami obywatele winni zawsze mieć z tyłu głowy doktryny świadczące o wyższości sztuki socrealistycznej nad kapitalistycznym "badziewiem". Nie powstrzymywało to oczywiście zwykłych ludzi przed chodzeniem do kina na hollywoodzkie produkcje , co nie znaczy, że "Gwiezdne wojny" okazały się niewiarygodnym hitem frekwencyjnym.

Pierwszą część "Star Wars" w ciągu roku obejrzało 3,08 mln widzów. Był to drugi najwyższy wynik w tym okresie.

Co ciekawe, produkcję George'a Lucasa zdołały wówczas wyprzedzić "Szczęki 2". Jak widać panująca we współczesnym kinie sequelomania wcale nie jest zjawiskiem nowym. Debiutujące w kolejnych latach "Imperium kontratakuje" i "Powrót Jedi" osiągały nieco lepsze wyniki (odpowiednio 3,57 mln i 3,83 mln odbiorców), ale również musiały uznać wyższość innych tytułów. Całą trylogię pokazywano do końca PRL-u jeszcze kilkukrotnie, więc w każdym z trzech przypadków ogólna liczba widzów przekroczyła 5,4 mln.

Bynajmniej nie świadczy to o jakimś frekwencyjnym szaleństwie. Dość powiedzieć, że w "Wojnie gwiazd" Jakub Turkiewicz przywołuje o wiele bardziej imponujący wynik najpopularniejszego amerykańskiego filmu w Polsce Ludowej. "Wejście smoka" z Bruce'em Lee obejrzało ponad 17 mln osób. Wobec takiej dysproporcji rodzi się pytanie: czy "Gwiezdne wojny" osiągnęły w Polsce sukces?

To na pewno był sukces. Te ponad 3 mln widzów to jest olbrzymia liczba. Dzisiaj o takie wyniki jest bardzo trudno. Natomiast to niekoniecznie był taki sukces, o jaki chodziło dystrybutorom. Przykład filmów spod znaku kung fu takich jak "Wejście smoka" czy "Klasztor Shaolin" pokazuje, że widzów zawsze mogło być więcej. Z punktu widzenia fanów mówimy jednak o wielkim zjawisku. "Gwiezdne wojny" zaistniały w wyobraźni młodych widzów i zaczęły funkcjonować w ich popkulturze. Napędzały też ruch wielbicieli fantastyki. W prasie klubowej pojawiały się różne nawiązania, organizowano spotkania wokół tematyki "Star Wars" itd. Była to siła sprawcza popychająca ludzi w stronę fantasy, zwłaszcza tych, którzy wcześniej nie mieli z nią styczności

- wyjaśnia Jakub Turkiewicz.

"Gwiezdne wojny" trafiły głównie do ludzi młodych i otwartych na nowe kino rozrywkowe. Za obejrzeniem filmu poszła zresztą też miłość do gadżetów.

Fenomen "Gwiezdnych wojen" został zupełnie inaczej odebrany przez dzieci, nastolatków i ludzi młodych a starszych recenzentów piszących w prasie. Ci drudzy zgodnym chórem chwalili efekty specjalnie i właściwie nic więcej. Film George'a Lucasa i jego sequele traktowano jako baśń, bajkę, niemądrą opowiastkę lub alegorię na różne bieżące wydarzenia (te ostatnie interpretacje bywają szczególnie oderwane od rzeczywistości). Nikt nie chciał przyznać, że w tej fabule jest coś więcej niż tylko prosta do bólu opowieść o dobrym wieśniaku ratującym księżniczkę z rąk złego imperium. Prasowe reakcje były do siebie tak podobne, że można wręcz zastanawiać się nad ich obiektywizmem i odgórnym nakazem ze strony władzy. Sam Jakub Turkiewicz podważa oczywistość takiej hipotezy:

Pierwsi fani nijak nie przejmowali się negatywnymi recenzjami ukochanego dzieła, ale akurat z zainteresowania mediów tym tematem mogli się cieszyć. Wszelkie publikacje prasowe na temat któregoś z filmów lub grających w nim aktorów były okazją do zdobycia zdjęć i kadrów ze "Star Wars". W większości przypadków były one staranie wycinane ze stron i klejane do rozmaitych zeszytów czy klaserów. Gadżetomania narosła zresztą wokół tej bardzo szybko i akurat za ten aspekt nie ma co przesadnie ganić Disneya korzystającego na popularności marki od 2012 roku. Producenci figurek czy kart nie byli gotowi na premierę pierwszego filmu z serii, ale szybko nadrobili początkowe zaległości i zalali rynek kolejnymi partami postaci żyjących w odległej galaktyce.

Polscy widzowie oczywiście w zdecydowanej większości przypadków nie mieli bezpośredniego dostępu do oryginalnych zabawek, książek czy gier. Wyjątkami były jedynie osoby, których rodzice lub inni krewni mieszkali/wyjeżdżali czasem na Zachód, co oczywiście nie zdarzało się często. Prawa autorskie traktowano jednak za Żelazną Kurtyną bardzo wybiórczo, dlatego wiele oryginalnych gadżetów (przede wszystkim figurek) stało się szybko modelem do powielania przez rozmaitych producentów. Jakub Turkiewicz w "Wojnie gwiazd" wymienia siedem odmiennych serii figurek, które różniły się m.in. jakością wykonania, użytymi materiałami, miejscem powstania oraz użytymi postaciami. Wszystkie te zabawki z czasem zyskały taką wartość kolekcjonerską, że chętnymi nabywcami polskich kopii stali się fani z Zachodu.

Polski fandom "Star Wars" miał swoje wzloty i upadki, ale odrodził się latach 90.

Z dzisiejszej perspektywy wydaje się to dosyć niewiarygodne, ale pod koniec lat 80. wokół tematu "Gwiezdnych wojen" zapanowała cisza. Kolejne filmy nie powstawały i nic nie wskazywało na to, by George Lucas miał zabrać się za pozostałe dwie zaplanowane trylogie. Rynek zabawek przejęły inne marki, a z kolei próby rozwoju protoplasty Expanded Universe za pomocą książek i komiksów w latach 80. nie zakończyły się pełnym sukcesem i dlatego je zarzucono. Fascynacja aktorami grającymi w sadze też albo zamarła (bo Carrie Fisher i Mark Hamill rzadko grali później główne role), albo przeniosła się na kolejne role Harrisona Forda. Sam George Lucas nie budził w Polsce wielkiego zainteresowania, a tym bardziej kontrowersji:

Polska kultura tamtych czasów nie kręciła się wokół świata celebrytów. Nikt w kraju nie oglądał wówczas migawek z czerwonego dywanu. Na Zachodzie było inaczej, w niemieckim magazynie "Bravo" o Lucasie pisano często – pojawiały się tam też jego zdjęcia. U nas wspominali o nim czasem bardziej ambitni krytycy. Przywoływano m. in. historię z jego młodości, gdy brał udział w nielegalnych wyścigach samochodowych i omal nie przypłacił tego życiem. Natomiast choć czasem Lucas pojawiał się we wzmiankach, to jego osoba sama w sobie nie budziła wielkiego zainteresowania, bo dla młodych fanów ważniejsza od twórcy była porywająca opowieść

- przyznaje Jakub Turkiewicz.
REKLAMA

Wraz z wypuszczeniem pierwszych odświeżonych wersji oryginalnej trylogii i prequeli miało się to oczywiście zmienić. Z czasem Lucas miał również w Polsce awansować do pozycji "wroga nr 1" fandomu. Najpierw jednak samo środowisko musiało się odrodzić, a do tego doszło w latach 90. Fala zupełnie nowych książek, komiksów (potem też gier wideo) rozbudowujących uniwersum "Star Wars" ruszyła od 1991 roku. Na pierwszy ogień poszły niezwykle szanowane do dzisiaj tzw. Trylogia Thrawna od Timothy'ego Zahna oraz wydawana przez Dark Horse seria "Star Wars. Mroczne Imperium".

Globalny entuzjazm wokół Expanded Universe udzielił się również Polakom, którzy po upadku PRL-u i wobec błyskawicznie rozwijającego się w latach 90. rynku księgarskiego, mieli o niebo lepszy dostęp do gwiezdnowojennych produktów niż w poprzedniej dekadzie. Późniejsze pozytywne przyjęcie Edycji Specjalnej oryginalnej trylogii tylko potwierdziło Lucasfilm w przekonaniu, że świat chce powrotu "Star Wars". Dyskusja o reakcji fandomu na "Mroczne widmo" i kolejne części prequeli, a także współczesne niesnaski wobec produkcji Disneya to natomiast temat na zupełnie inną opowieść.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA