REKLAMA

O co to "Halo"? SkyShowtime w Polsce z serialem na podstawie gier wideo

HBO rozbiło bank ze swoim „The Last of Us”, a gracze z Polski będą mogli teraz obejrzeć jeszcze inny serial na podstawie kultowych gier wideo. „Halo”, bo o nim mowa, jest częścią biblioteki usługi SkyShowtime, która zadebiutowała w Polsce 14 lutego 2022 r. Czego można spodziewać się po tej produkcji na podstawie kultowej serii wydawanej na konsolach z rodziny Xbox?

Halo serial Paramount+ Spartanie
REKLAMA

„Halo” to serial od Paramountu, który oparto (bardzo luźno) o cykl gier wideo o tym samym tytule. Te wydaje Microsoft na konsolach z rodziny Xbox oraz komputerach osobistych. Z biegiem lat seria urosła do rangi kultowej i w sumie to aż dziwne, iż dopiero teraz pojawiła się jej wysokobudżetowa aktorska adaptacja. Próby zrobienia "Halo" sięgają wielu lat wstecz i zaangażowania samego Stevena Spielberga.

Nie jest też już tajemnicą, że w serialu „Halo” widzowie mają okazję zobaczyć twarz protagonisty z serii gier o tym samym tytule. Na konsolach Master Chief niemal nigdy nie rozstawał się ze zbroją, więc czemu zrobił to tym razem? Zapytany o to bohater z rozbrajającą szczerością odpowiada, że nie wie. Ja też nie do końca to rozumiem, ale paradoksalnie… nie widzę w tym problemu.

REKLAMA

Czytaj nasze inne teksty o SkyShowtime:

Głównym bohaterem serialu „Halo” jest oczywiście słynny Master Chief.

Produkcja dystrybuowana była już w 2022 r. poprzez Paramount+, czyli serwis VOD, do którego dostęp można było uzyskać wówczas w ramach Xbox Game Passa, ale... nie u nas. Fani musieli uzbroić się w cierpliwość, ale na szczęście ta została nagrodzona. Produkcję będą mogli obejrzeć ci widzowie, którzy zdecydują się opłacać abonament SkyShowtime.

Fani od samego początku się też zastanawiali, jak to będzie z tym głównym bohaterem - czy wcielający się w niego aktor pokaże swoją twarz, czy też będzie cały czas nosił hełm? W grach go przecież nie zdejmował. Z jednej strony ten brak facjaty to pewien problem, bo trudno bez niej wyrażać emocje, a z drugiej „The Mandalorian” jakoś sobie z tym poradził.

Twórcy nowego serialu uznali jednak, że ukażą oblicze Master Chiefa, w którego wcielił się Pablo Schreiber („Candy: Śmierć w Teksasie”, „Amerykańscy bogowie”) już w pierwszym odcinku. Zaskoczeniem jest jednak to, że gdy pewna młoda dziewczyna spytała bohatera, czemu właściwie zdjął hełm, ten odpowiedział rozbrajająco szczerze: „nie wiem”.

Ja z kolei nie wiem, co sądzić na temat tego, co obejrzałem w 1. odcinku „Halo”!

Z jednej strony mamy więcej easter-eggów i mrugnięć okiem w stronę widza na minutę niż w np. "Ready Player One" z polskimi napisami; z drugiej gra aktorska jest tu czasem na poziomie, którego spodziewałbym się po parodii (i to takiej tylko dla dorosłych). Jednocześnie jakoś nie potrafiłem się oderwać od ekranu i seans zachęcił mnie do tego, by obejrzeć cały sezon.

Nadal jednak nie wiem, czemu miałbym przejmować się irytującą główną bohaterką, która w obliczu końca swojego świata chce na złość mamie odmrozić sobie uszy i nie wiem, komu tu mam właściwie kibicować. Postaci drugoplanowe przedstawione w pierwszym epizodzie są żałośnie przerysowane, buta idzie u nich w parze z naiwnością. A co z pierwszym planem?

Nie wiem też, kto wpadł na pomysł, aby z głównego bohatera „Halo” zrobić bezmózgiego drona w ramach groteskowo autorytarnego rządu.

Gry przyzwyczaiły nas do tego, że UNSC to ta dobra strona konfliktu (przynajmniej na pierwszy rzut oka…), podczas gdy Przymierze składające się z różnych gatunków kosmitów to zwyczajowi antagoniści. Serial dorzuca do tego silny wątek związany z separatystami, ale każda z trzech stron konfliktu ma swoje za uszami i po obejrzeniu pierwszego odcinka jestem skonfundowany. Grałem w wiele gier wideo z serii „Halo” i tak jak UNSC można sporo zarzucić, tak tutaj organizacja stała się karykaturą samej siebie.

Niestety buntownicy nie są wcale lepsi, skoro nawet w obliczu zagrożenia ze strony Przymierza nie potrafią się zjednoczyć. Moja ulubiona scena z „Halo” to ta, w której Master Chief dociera na Reach. Bohater w wyniku kontaktu z artefaktem obcych odzyskuje wspomnienia i postanawia się zbuntować, chociaż w sumie nie wie, dlaczego. Armia wychodzi mu na spotkanie, a doktor Halsey instruuje innych Spartan, aby chronili go przed marines.

„Halo” stawia pod śluzą sześć strzelb Czechowa, z czego dwie gubi, jedną psuje, a o trzech kolejnych w ogóle zapomina.

W kolejnym krótkim dialogu jeden Spartanin dopytuje się Halsey, czy w obronie Master Chiefa mają strzelać do sojuszników, na co drugi odpowiada, iż w tym przypadku przestaną być sojusznikami, a doktor temu przytakuje. I co? I nic, bo Master Chief odlatuje, a oddział zostaje z tą dyskusją jak Himilsbach z angielskim i nic nie robi. Jak to wyjaśnić? Nie mam pojęcia!

Fabuła przywodzi mi na myśl te najbardziej płytkie opowiastki z kategorii young adult, które wymagają naprawdę dużo zawieszenia niewiary. Dość znacząco odbiega od gier, w przeciwieństwie do np. serialowego „The Last of Us”, które jest dość wierne materiałowi źródłowemu. Na szczęście tę miałkość scenariusza wynagradzają tutaj sceny akcji. „Halo” jest też… niezwykle brutalne.

W pewnym momencie byłem aż przerażony tym, ile brutalności jest w „Halo”.

Już po kilku minutach obserwujemy, jak potężni obcy zaczynają strzelać do bandy dzieciaków, która postanowiła się naćpać, a kamera twardo stoi w miejscu, gdy energetyczna broń zmienia głowę jednego z nich w krwawą paćkę. Tak jak z początku spodziewałem się familijnej opowiastki dla całej rodziny z morałem i przesłaniem, tak dostałem jakiś pokręcony gore fest w klimacie science fiction. Nie tego spodziewałem się po ekranizacji tej konkretnej serii gier.

Trafiłem do uniwersum, w którym rząd tych „dobrych” jest w stanie wydać rozkaz morderstwa nastolatki, bo to dobry PR-owo ruch. To, że nie ma tutaj bohaterów, z którymi mógłbym się identyfikować, nie zmienia zaś faktu, że sceny akcji po prostu chłonę. Chłonę! Pojedynki między Przymierzem a Spartanami są niczym cutscenki z gier „Halo”, a charakterystyczne animacje i identyczne efekty dźwiękowe okraszono tu znajomymi chorałami gregoriańskimi.

REKLAMA

Jak się nad tym wszystkim zastanowić, to pierwszy epizod „Halo” zaskoczył mnie bardziej, niż kilka ostatnich przewidywalnie-nieprzewidywalnych filmów Jamesa Gunna razem wziętych. Po tej ekranizacji spodziewałem się czegoś zupełnie innego. I tak jak nie wiem wielu rzeczy, tak wiem też, że chętnie ruszę z Master Chiefem w tę podróż choćby i dla samych efektów, jeśli nie fabuły. Co i innym polecam, jeśli tylko zdecydujecie się dać SkyShowtime szansę.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA