REKLAMA

Handel ludźmi w filmie Vegi to jakaś parodia. Prawdziwe niewolnictwo jest biznesem, który działa też w Polsce

— Przemoc fizyczna jest w tej chwili rzadko stosowana, nikt nikogo nie musi zakuwać w łańcuchy. Jeżeli jest się głodnym przez tydzień, to nasz duch walki łamie się — mówi w rozmowie z Rozrywka.Blog Irena Dawid-Olczyk z fundacji La Strada, która zajmuje się przeciwdziałaniu handlowi ludźmi.

handel ludzmi polska small world patryk vega
REKLAMA

Patryk Vega wziął na warsztat tematykę handlu ludźmi – wypuścił na Youtubie dwa dokumenty, a 10 września do kin wszedł film „Small World” z Piotrem Adamczykiem i Julią Wieniawą. Film miał być produkcją z misją, ale wyszło jak zawsze, produkcja otarła się o ośmieszenie trzeciego, po narkotykach i broni, najbardziej dochodowego biznesu świata. Według szacunków UNODC (rok 2015) przynosi on rocznie 32 mld dol.

Porywanie dzieci wcale nie jest powszechnym procederem, choć tak się powszechnie uważa. Handel ludźmi współcześnie przybiera formę pracy przymusowej – nie tylko w Chinach, ale również i w naszym kraju. Niekiedy możemy nie wiedzieć, że w naszej ulubionej restauracji lub na terenie budowy pod oknem pracują niewolnicy. I to wcale nie jest przenośnia.

REKLAMA

Bartosz Godziński: W filmie „Small World” pojawia się scena, w której porwane dzieci trafiają do rezydencji w Wielkiej Brytanii, w której urządzona jest orgia. Część z nich jest gwałcona, a część mordowana, a z ich ciał układany jest pentagram. Czy takie rzeczy mają miejsce?

Irena Dawid-Olczyk z fundacji La Strada: To, co dzieje się z dziećmi, jest głęboko ukryte. Trudno więc zaprzeczyć, że takich rzeczy w ogóle nie ma i stwierdzić, czy jest to częste. Musimy pamiętać, że stosunkowo łatwo jest pozyskać dziecko rasy białej, którego nikt nie będzie szukał. W naszej części Europy takie porwania są rzadkie, ponieważ rodzice są w stanie postawić na nogach wszystkie służby, polityków i internet.

Porwania dzieci będą więc coraz rzadsze, ponieważ przestępczość zorganizowana kieruje się głównie logiką i zyskiem. Jednak już w krajach byłego Związku Radzieckiego znacznie prościej jest adoptować dziecko z blond włosami, które zostało zabrane z ulicy lub odebrane babci, która nie chce się nim opiekować i nikt nie będzie za nim płakał. Nie trzeba go wcale porywać, więc jest to mniej ryzykowne.

Nie zmienia to faktu, że zdarzają się takie sytuacji nawet w Polsce. Jakiś czas temu 12-letnia dziewczynka wypadła z systemu. Rodzice mieli odebrane prawa, a do domu dziecka nie dotarła. Znalazła się w dziurze instytucjonalnej, nikt jej nie szukał i tak trafiła do agencji towarzyskiej. System sobie o niej przypomniał, gdy zgłosiła się do La Strady po pomoc w wieku 17 lat.

Czyli handlarze mają ludzi w urzędach, sprawdzają domy dziecka, jak oni „pracują”?

Nie muszą szukać w żadnych systemach. Zabierają dzieci ulicy w krajach byłego ZSRR lub wykorzystują swoje znajomości, by dowiedzieć się o dzieciach, które nie są nikomu potrzebne.

Jednak handel dziećmi to i tak niewielki procent handlu ludźmi ogółem.

Handel ludźmi obecnie koncentruje się na pracy przymusowej. Rocznie w ten sposób wykorzystywanych jest 21 milionów osób. Jednak jest też gałąź, która nie jest tak atrakcyjna medialnie jak porywanie, a mianowicie: pracujące dzieci. Szacuje się, że na całym świecie 152 mln dzieci jest zaciąganych do pracy, z czego 25 mln jest do tego zmuszona. Wiele z nich umiera z przepracowania. To jednak za mało ciekawy temat na film.

Przeglądając komentarze przy poprzednich filmach Vegi na YouTubie, można dojść do wniosku, że wiele osób dopiero teraz dowiaduje się o takim zjawisku. W jednym z materiałów bohaterem był mężczyzna, który został odurzony i wywieziony do Niemiec, zabrano mu dokumenty i zrobiono z niego męską prostytutkę.

Takie rzeczy też się dzieją, ale dużo powszechniejszy był proceder, który miał miejsce przed Brexitem. Polscy bezdomni byli rekrutowani do niewolniczej pracy w Wielkiej Brytanii. Nasza fundacja pracowała z wieloma z nich. Byli w kryzysie, często pijani, więc łatwo było ich omamić. Ich wyjazdy były organizowane przez handlarzy ludźmi, którzy obiecywali im nowe lepsze życie.

Do pracy w seks-biznesie nie każdy się nadaje. Trzeba mieć pewne predyspozycje. Nie można porwać pierwszej lepszej osoby, zmusić do prostytucji i mieć z tego wysoki przychód. To jest znacznie bardziej skomplikowane, ale dobrze, że ktoś przed tym ostrzega.

Każdy sobie myśli, że „ja bym się nigdy nie dał tak wykorzystać”. I jest w tym sporo prawdy, bo my mamy siostrę, która powiadomi policję lub brata, który po nas przyjedzie. Taki rekruter dokładnie to zbada wcześniej. Jeżeli będzie proponował dziewczynie pracę na polu truskawek, a ona powie, że przyjedzie ze swoim facetem kulturystą, to od razu będzie skreślona. Prędzej zainteresuje się nastolatką, która jest z dysfunkcyjnego domu i właśnie rozstała się z chłopakiem.

Niewolnictwo w Polsce też istnieje. Na stronie waszej kampanii „Anty Modern Slavery” możemy przeczytać, że „w tej chwili w Polsce kilkanaście tysięcy osób pracuje pod przymusem”. Na dobrą sprawę może to być ktoś, kogo minęliśmy na ulicy np. na budowie.

Tak było na budowie w centrum Warszawy. Na początku wszystko zwykle wygląda dobrze – podpisywane są nawet całkiem uczciwe umowy. Tylko po przyjeździe do Polski pojawia się inna umowa, po polsku, a więc w niezrozumiałym języku. W niej pojawiają się kary, nawet za patrzenie w oczy brygadziście. Niedawno pomagaliśmy osobom z Meksyku, które miały zagwarantowane dwa posiłki dziennie, zakwaterowanie, a potrącenie za zorganizowanie pracy dopiero od trzeciej pensji.

Na miejscu okazało się, że nie ma jedzenia, a warunki zamieszkania są fatalne. Wytrzymali trzy dni dzięki skromny przywiezionym pieniądzom, a potem udało mi się jakoś uciec. Szukali innej pracy, aby zarobić na powrót do domu A tam było jeszcze gorzej. Ostateczne znaleźli pomoc w swoim konsulacie.

Przemoc fizyczna jest w tej chwili rzadko stosowana, nikt nikogo nie musi zakuwać w łańcuchy. Jeżeli jest się głodnym przez tydzień, to nasz duch walki łamie się i myślimy tylko o tym, by zjeść do syta i porządnie się wyspać. Ofiarom pracy przymusowej gwarantuje się też załatwienie prawa do legalnego pobytu. Po przyjeździe okazuje się, że jest inaczej, a do tego zabierane są paszporty. Grozi się im wezwaniem policji.

Stosowane są też kary za rozmowy lub narzekanie. A rodzina z kraju pochodzenia domaga się pieniędzy na przeżycie. Na Policji trudno się dogadać, a nie każdy konsulat jest przyjazny. Są takie ambasady jak ambasada Filipin, Kolumbii czy Meksyku, które pomagają obywatelom. Jednak czy mieszkaniec np. Białorusi będzie chciał szukać ratunku w swojej ambasadzie?

Działający w Polsce handlarze należą do międzynarodowych szajek i są tylko trybikami w machinie czy robią to na własną rękę?

To międzynarodowe grupy, które prowadzą rekrutacje np. w krajach Ameryki Południowej. W jednym gospodarstwie rolnym w Polsce osobami mówiącymi po hiszpańsku zawiadywał człowiek mówiący po angielsku, a Filipińczykami, którzy mówili po angielsku, osoba mówiąca po hiszpańsku. W ten sposób pracownicy nie mają nawet jak się dogadać lub zgłaszać skarg. Podpisywali umowy in blanco. Jeżeli ktoś nie chciał tego zrobić, mówiono, że będzie zostawiony na pastwę losu w szczerym polu. Jeżeli ktoś chciał zrobić zdjęcie umowy, to odbierano mu telefon i kasowano zdjęcia. Oczywiście, jak to w handlu, są też detaliści, rekrutujący z pomocą znajomego czy rodziny kilka lub kilkanaście osób

I jeżeli nikt z wewnątrz nie da sygnału, że coś jest nie tak, to też nikt takim gospodarstwem nie będzie się interesował.

Inspekcja pracy niestety w naszym kraju musi uprzedzać o kontroli. Nawet jeśli wejdą na teren budowy i spotkają wietnamskich spawaczy, to i tak się z nimi nie dogadają, bo nikt nie będzie płacił za tłumacza, a jedyna osoba, która zna język, to przedstawiciel firmy. A on nie będzie tłumaczył skarg. Jeśli jest tłumacz, to jest to wspólna kontrola ze Strażą Graniczną, której osoba nie w pełni legalna boi się za bardzo, żeby się poskarżyć.

Jednak paradoksalnie najrzadziej wykrywalne gospodarstwa rolne z pracą niewolniczą, to te polskimi z bezdomnymi. Oni się nigdy nie skarżą, bo i tak nie mają dokąd pójść. Właściciel takiego gospodarstwa może ich wykorzystywać i poniżać za kąt do spania. Zwłaszcza jeśli są uzależnieni. Nie wrócą do schroniska, bo tam nie dostaną alkoholu. Mieliśmy nawet przypadek mężczyzny, który co prawda sypiał w oborze, ale codziennie dostawał piwo.

I myśli pani, że będzie to postępować?

Polska jest wciąż nowym rynkiem dla pracowników z zagranicy. Wszyscy zakładają, że przylatują tu do zwykłej pracy, nie są zmuszani do tego przez nikogo w swoich krajach. Jadą z powodu trudnej sytuacji materialnej, chęci zarobku i wysłania pieniędzy rodzinie. To jest dla nich priorytet. Kiedy zaczyna się dziać źle, zaciskają zęby, by nie zawieść bliskich. Oczywiście wielu z nich faktycznie pracuje w normalnych warunkach.

A jak to działa w drugą stronę – wielu Polaków również wyjeżdża za granicę, by zbierać te wspomniane już truskawki.

Znacząco się to poprawiło, ale ciągle nasi rodacy dają się wykorzystywać. Rzadko nasza fundacja zajmuje się tymi przypadki. Nawet jeśli Polacy stają się ofiarami handlu ludźmi, ale dostają ofertę pozostania w danym kraju, np. Holandii i urządzenia się tam, to zazwyczaj z niej korzystają. Nie chcą już wtedy wracać do Polski. Nie jest dużo takich historii, ale jeśli już się przytrafiają, to są bardzo drastyczne.

Właśnie skończył się trwający aż 10 lat proces holenderskiej firmy Prime Champ, która zajmowała się produkcją pieczarek. Nie była to byle jaka firma, bo w momencie kiedy weszła do nich policja gospodarcza, to zatrzymała milion euro. Ostatecznie sąd nie uznał, że funkcjonował tam proces handlu ludźmi, ale ludzie pracowali tam w ciężkich warunkach, a kobiety były ciągle poniżane. Jedna z nich raz upadła z powodu uczulenia na używane tam substraty, a brygadzista krzyknął do niej „Wy Polki wszystkie jesteście k*rwami i myślicie, że się pracuje na leżąco”. Wciąż trwa walka o odszkodowania, ale niestety właściciel firmy ma bardzo dobrych adwokatów.

Nie jest więc tak, że tylko w Polsce procesy się toczą w nieskończoność. U nas najbardziej znana sprawa to sprawa Mirosława K. – właściciela czegoś w rodzaju agencji pracy, w których traktował obcokrajowców jak niewolników. Pracowali w wielu warszawskich restauracjach na zmywaku. W pierwszej instancji został skazany za handel ludźmi. Sprawa trafiła teraz do drugiej instancji.

Jednak przez 6 lat, kiedy my pomagaliśmy jego ofiarom i zastanawialiśmy się, jak to rozgryźć, on dalej prowadził swój biznes. Psycholożka z La Strady przygotowała opinię, w której opisaliśmy stosowane przez niego techniki psychomanipulacji, dzięki którym ludzie godzili się na niewolniczą pracę.

Jakie to były techniki?

Na przykład przychodził do miejsca zakwaterowania koło północy – wszyscy nie spali, czekali na szefa - i pokazywał gotówkę. Oznajmiał, że dzisiaj komuś zapłaci, ale nie mówił komu. To byli głównie ludzie z Ukrainy pracujący na zmywaku. Kończyli jedną 7-godzinną zmianę w jednej restauracji i od razu szli pracować do drugiej przez kolejne 8 godzin.

Mieli odebraną kartę stałego pobytu lub paszport, więc kiedy jechali do domu, to i tak musieli wrócić do pana M. Ci, którzy szybko zrozumieli, jak tam wygląda sytuacja, odchodzili, ci, którzy czekali na pieniądze za kilka miesięcy pracy zostawali, żeby je odzyskać. A on ciągle zatrudniał nowych pracowników. Interes kręcił się latami.

Niewolnictwo w przeróżnych formach istnieje od zarania dziejów. Czy to kiedykolwiek się skończy, czy jest to wpisane w ludzkość?

Internet może przynieść w tej kwestii wiele dobrego. Komunikacja, możliwość zbierania dowodów i fakt, że ludzie nie są tak izolowani jak kiedyś. Myślę jednak, że najważniejsze jest niezgadzanie się na niewolnictwo. Może nie uda nam się tego całkowicie zlikwidować, ale przynajmniej je zmarginalizujmy. Podobnie jak z każdym innym złym zjawiskiem.

Tylko że w grę wchodzą gigantyczne pieniądze, które idą też na łapówki dla urzędników, polityków i mediów, że ciężko w ogóle z tym w ogóle w jakiś sposób walczyć.

Problem jest też w tym, że my się na to zgadzamy, bo chcemy kupić koszulkę za 7 zł. Pamiętam czasy, kiedy Amnesty International apelowało o bojkot produktów z Chin. Potem to się stało po prostu niemożliwe, bo praktycznie wszystko stamtąd pochodzi. Nie potrzebujemy tylu ubrań, a przez naszą chciwością (chcemy dużo i tanio) pośrednio niszczymy innych ludzi i naszą planetę.

Jako fundacja przygotowaliśmy kalendarz quasi-adwentowy, w którym każdego dnia robimy coś przeciwko handlowi ludźmi. Możemy na przykład kupić wnuczkowi czekoladę fair trade. Będzie droższa trzy razy od zwykłej, ale dołączam do niej opowieść o dzieciach z Afryki, które w ogóle nie znają smaku czekolady, a pracują niewolniczo przy zbiorach kakao. Ta czekolada smakuje inaczej, bo nie ma w niej niczyjej krzywdy.

 class="wp-image-1792762"
Fot. La Strada

Podsumowując: jako pojedynczy ludzie, którzy nie zgadzają się na handel ludźmi, powinniśmy kupować produktu oznaczone znaczkiem fair trade.

Tak. Poza tym, kiedy słyszymy, że ktoś płacze za ścianą dzień w dzień, to zainteresujmy się, kto wynajmuje to mieszkanie. Zadzwońmy na policję. Był przypadek, że w ten sposób sąsiad uratował dwie kobiety – jedna miała złamaną szczękę i uszkodzony kręgosłup, ponieważ sprawca, który zmuszał ją do prostytucji, ciężko ją pobił i wyrzucił z I piętra.

REKLAMA

Kiedy widzimy, że w budce z kebabem z samego rana i o 22 jest ten sam chłopak i widać po nim, że jest wykończony, to możemy zagaić lub napisać na telefonie na translatorze, że „długo pan pracuje”. Jeżeli będziemy tak robić częściej, to możliwe, że po miesiącu się przed nami otworzy i przyzna, że dłużej już tak nie może. Wtedy możemy zadzwonić pod +48 22 628 99 99.

* zdjęcie główne: kadr z filmu „Small World”

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA