Zawód jaki sprawił finałowy segment trylogii Mrocznego rycerza prowadzi do bardzo klarownych wniosków pod kątem kina popularnego. Nieważne, jak mocno będzie się demitologizowało ikony popkultury, to nadal pozostaną one wierne konwencji na fali której wypłynęły lata temu. James Bond w wykonaniu Daniela Craiga teorię obala, bo pokazuje, że rewitalizacja niektórych postaci to rozsądny wybór.
Wielu uważało, że Pierce Brosnan to już ostateczny Bond. Odbiór filmów z tym aktorem w roli głównej od 1995 do 2002 roku był zaskakująco dobry, pomimo iż już w Śmierć nadejdzie jutro dało się wyczuć pewną niezdrową tendencję, w którą zaczynała seria zmierzać. Kinematograficznie James Bond nie dojrzewał, a powielał dobrze sprawdzone schematy zza czasów Seana Connery’ego i Rogera Moore’a. W pewnej chwili szpiegowskie kino akcji było na granicy niezdrowego pastiszu dziś reprezentowanego przez wysokie ego Sylvestra Stallone’a w Niezniszczalnych. Na następcę Brosnana wybrano Daniela Craiga, ale dokonano też znacznego odświeżenia serii, bo nowy Bond wizerunkiem nie pasuje do wcześniejszych szarmanckich dżentelmenów.
Twórcy podążyli za współczesną modą, by superprodukcje nie dostarczały jedynie rozrywki, ale i zmuszały do myślenia. Pisanie, że dzisiejsze hity box office’u reprezentują kino ambitne jest jednak odrobinę nad wyrost, bo wiele schematów robi się właśnie w celu całkowitego odmóżdżenia siedzącego na sali widza. Próbowano ikonom filmowym nadać nowe życie. Rob Zombie tłumaczył zachowania seryjnego mordercy Mike’a Myersa w remake’u Halloween, a Batman: Początek ukazał Bruce’a Wayne’a nie jakiego silnego superbohatera, a upadłego człowieka z mnóstwem słabości. Casino Royale obala mit szarmanckiego Bonda. Surowe rysy twarzy oraz niepokojący wzrok agenta czyni z niego brytyjskiego odpowiednika Jasona Bourne’a, który w dodatku jest w ciągłym ruchu. Craig jest tajemniczy, niewiele mówi i od razu zabiera się do czynów. Początkowa czarnobiała sekwencja zabójstwa zdrajcy wywiadu pokazuje mroczną stronę bohatera i gloryfikuje przemoc. Bond już nie jest sprytnym agentem, a bezlitosnym zabójcą. Późniejsza scena pościgu parkour również w pełni zadziwia nie tylko zawziętością postaci, ale przede wszystkim montażem, dzięki któremu rozciągniętą akcję ogląda się przyciśniętym do fotela.
Obawy, że z agenta Jej Królewskiej Mości zrobiono zabójcę na zlecenie zostają jednak rozwiane. Casino Royale nie jest bezmyślnym filmem akcji, a Martin Campbell zastosował pokerową taktykę adekwatną do późniejszej zagrywki bohatera w tytułowym kasynie. Na początku postawił wszystko na jedną kartę, a potem czerpał przyjemność z wygranej stopniowo dawkując esencję bondowskiego klimatu. Nie pozostając całkowicie w przeszłości, reaktywował serię tłumacząc niektóre ekscesy – zamiłowanie do specyficznych kobiet czy wynalezienie popularnego drinka. Ogląda się to znakomicie, ale udowadnia, że współcześni widzowie wymagają odpowiedzi - fizycznie usadowić bohatera na kozetce i poddać go bolesnej psychoanalizie. Rozrywką staje sie dziwna chęć przeciągnięcia postaci przez niesamowitą dozę cierpienia.
Widać to zresztą przy Quantum of Solace i Skyfall, których motywem przewodnim jest zemsta. Po raz pierwszy w historii filmów o Bondzie poszczególne segmenty nie skupiają się na osobnej opowieści, ale łączą wątki scenariuszowe, by powstała nierozłączna całość. Quantum of Solace pokazuje Jamesa jako nieokiełznanego agenta pragnącego odwetu na zdradzie z finałowej sceny Casino Royale. Marc Forster przeniósł te emocje na sposób filmowania. Sceny akcji wypełnione są niekontrolowaną adrenaliną oraz niechlujnym montażem z bezmyślnymi cięciami. Nieskładne sekwencje gubią widza, którego wymagania względem serii wzrosły po znakomitej poprzedniej części. Quatnum zarzuca się, że jest jedynie zlepkiem scen akcji bez żadnego konsekwentnego scenariusza. Zgodzić się można szczególnie, że emocjonalny Bond napędzany zemstą nie myśli logicznie. Nikt jednak nie docenił tej konwencji i zgodzę się, że jest to najgorszy Bond, jaki do tej pory powstał.
Sam Mendes podniósł jednak postać Daniela Craiga z poważnego upadku. Skyfall jest pełen fantastycznych rozwiązań i efektownych pomysłów, mimo iż co chwilę wpadają skojarzenia z Mrocznym rycerzem Christophera Nolana. Twórcy odkrywają nowe fakty o szpiegu i z kamerą w ręce brną w psychoanalizie niczym Freud z notatnikiem u boku. James Bond zostaje uczłowieczony, osłabiony, postarzały i zdeklasyfikowany jako superagent. W filmie jest mniej akcji, a więcej starć jeden na jeden. W końcu postawiono go koło Raoula Silvy (w tej roli genialny Javier Bardem), który jest jednym z najbardziej charyzmatycznych szwarccharakterów całej serii. Potyczka obu postaci z początku wydaje się nierówne i niezrozumiałe, lecz dopiero ostateczna walka w pełni satysfakcjonuje napięcie budowane na niepewnym gruncie. Tym bardziej, że pod kątem kinematograficznym zdjęcia i montaż całej akcji w domu rodzinnym Bonda oscyluje na granicy dzieła sztuki. Nie żartuję, ujęcia są znakomite!
Zakończenie Skyfall postawiło wiele znaków zapytania pod kątem zmian, które nadejdą w oficjalnie zapowiedzianym kolejnym filmie. Totalna destrukcja domu rodzinnego, śmierć kluczowej postaci, pojawienie się nowych charakterystycznych bohaterów w MI6 świadczy o jednym – twórcy chcą definitywnie pozostawić w tyle staromodną stylistykę. Dobry znak, szczególnie, że Daniel Craig dołożył wszelkich starań, by wizerunek Bonda odświeżyć. Ciekawe, jakie karty odkryje przed nami następnym razem.
Casino Royale, Quantum of Solace oraz Skyfall dostępne są na iTunes.
W Polsce wraz z premierą DVD Skyfall pojawił się box zbiorczy wspomnianych trzech filmów.