REKLAMA

"Listy do M. 3" biją rekordy frekwencyjne, a ja nigdy nie martwiłem się tak o jakość polskiego kina

Może jestem fatalistą, panikarzem i niepotrzebnie sieję ferment. Jednak gdy widzę, że takie filmy jak "Botoks", czy najnowsza powtórka powtórek, czyli "Listy do M. 3", zbierają olbrzymią widownię, w sam tylko weekend otwarcia, to zaczynam się obawiać o to, co zostanie zapamiętane masowo z naszej kinematografii za 10, 20, 30 lat...

tomasz karolak listy do m 3
REKLAMA
REKLAMA

Niby polskie kino ma za sobą piękną i szlachetną historię. W latach 50. i 60. XX wieku byliśmy jedną z najlepszych kinematografii w Europie, a być może nawet i na świecie. No, ale czas płynie, świat się zmienia, a od tamtego czasu nasz kraj doświadczył naprawdę dramatycznych przemian.

Nie jest oczywiście tak, że rodzima kinematografia obecnie sięgnęła dna. To zostało osiągnięte na przełomie lat 90. i 2000. Dziś wręcz coraz częściej pojawiają się ciekawi twórcy i dobre filmy, choć na razie nie na tyle, by poruszać wyobraźnię masowego widza.

Pozytywnymi wyjątkami, kiedy to świetne obrazy miały znakomitą widownię są choćby "Jesteś Bogiem" czy "Bogowie" (ciekawe czy słowo "Bóg" odmienione w obu tytułach mogło mieć na to jakiś wpływ, czy to tylko przypadek). "Bogowie" stali się wręcz popkulturowym fenomenem w Polsce. Ale to jedyny taki przypadek. Cała reszta rekordowych frekwencji na polskich filmach dotyczy ostatnio praktycznie albo filmów Patryka Vegi, albo odtwórczych kopii poprzedników, czyli kolejnych odsłon "Listów do M.".

Na poparcie tych słów posłużę się świeżutkimi danymi od dystrybutora.

"Listy do M. 3" po pierwszym weekendzie łącznie z pokazami przedpremierowymi zobaczyło aż 775 817 widzów!

Jest to, przynajmniej na razie, najlepsze otwarcie jakiegokolwiek filmu w polskich kinach w 2017 roku. Jest to też drugie najlepsze otwarcie w historii polskiego kina na przestrzeni ostatnich 30 lat!

Hip hip, hurra? No, nie do końca. Fenomen Patryka Vegi potrafię jakoś zrozumieć, gdyż nie jesteśmy krajem, który ma szczególne wyczucie smaku, tak muzycznego jak i filmowego, w ujęciu masowym. Tabloidowo-dresiarska stylistka Vegi idealnie wpisuje się w gusta i oczekiwania przeciętnego Polaka, który w kubotach i białych skarpetach oraz z Amstaffem na smyczy bryluje podczas weekendowego wypadu na grilla. Rzekłbym nawet, że Vega w końcu dał tym ludziom to, czego dotąd w kinie nie mieli.

Na tym tle "Listy do M. 3" wydają się być nieszkodliwą błyskotką, ale sukces tego filmu tak naprawdę przeraża mnie jeszcze bardziej.

Filmy Vegi są przynajmniej "jakieś". Można się doszukać w nich filmowej grafomanii, żerowania na najniższych instynktach, są pełne niepotrzebnych bluzgów i całej masy idiotyzmów, ale stoi za nimi jakaś, pokrętna, ale zawsze, "poetyka" oraz cel.

"Listy do M." to jednak o wiele bardziej niepokojący fenomen. Okazuje się bowiem, że w Polsce można ludziom wciskać ten sam produkt rok w rok, a naród nie tylko to kupi, ale wręcz za każdym razem popyt będzie jeszcze większy.

Pierwsza część w 2011 roku po weekendzie otwarcia mogła się pochwalić liczbą 374 373 widzów, 4 lata później „Listy do M. 2” po pierwszych dniach wyświetlania zobaczyło już 656 367 ludzi. Teraz "trójka" ma o kolejne 100 tysięcy widzów więcej. A ja się pytam – ile razy można oglądać to samo?

I to jeszcze w pierwszej połowie listopada, kiedy to do świąt Bożego Narodzenia został miesiąc z okładem. Jakoś tam jeszcze zrozumiałbym, że w okolicach urodzin Jezusa, z braku laku, widownia rzuciłaby się na film wprowadzający ich w atmosferę świąt, ale niecały milion widzów w weekend w listopadzie?! Ze wszystkich światowych widowni, ta nasza, polska, jest dla mnie absolutnie najbardziej niezrozumiała.

Niby narzekamy, że wszędzie ten Karolak, Adamczyk i Szyc, a jednak, gdy przychodzi co do czego, to jakoś nam nie przeszkadzają.

Cóż tak atrakcyjnego i wyjątkowego jest akurat w tym filmie, że do kin walą aż takie tłumy? Przecież tego typu produkcje o tematyce świątecznej powstają od dziesięcioleci. Reakcja ludzi na tę serię jest tymczasem taka, jakby polskie kino odkryło jakąś nieznaną nikomu formułę.

A nie wystarczyło obejrzeć zdecydowanie najlepszą, pierwszą część "Listów do M." i na tym poprzestać? I czemu tak w ogóle, sto razy lepszy oryginał, "To właśnie miłość", którego niemalże bezczelną kalką są "Listy...", nigdy nie odniósł aż takiego sukcesu w Polsce? Może to naiwne pytania, ale czasem mam wrażenie, że za mało sobie takich pytań zadajemy i potem jest, jak jest...

Mnie w sumie zastanawia tylko, czemu twórcy utrudniają sobie robotę i zamiast kręcenia kolejnych, zjadających swój ogon części, po prostu nie wprowadzą co roku "jedynki" do kin?

Ktoś może w sumie to samo powiedzieć o widowiskach Marvela. Zdaję sobie sprawę, że dla sporej liczby ludzi filmy o superbohaterach są wszystkie takie same. I, nie zagłębiając się w niuanse, jest to prawdą, ale mimo wszystko, w przypadku tych hollywoodzkich produkcji mamy przynajmniej wartość dodaną w postaci potężnej machiny produkcyjnej, niesamowicie ogarniętej logistyki oraz niezwykłego rozmachu. A my? My mamy Karolaka oraz ten wspaniały dialog, który można było usłyszeć w zwiastunie "Listów do M. 3":

Karina (Agnieszka Dygant): Może ja mam na przykład guza mózgu!

Szczepan (Piotr Adamczyk): Gdzie?

Karina: W dupie!

Wygląda na to, że taki standard komedii zostanie z nami na dłużej. Ja naprawdę nie oczekuję cudów i nie wiadomo jakiego poziomu dowcipu, byleby tylko nie obrażał inteligencji widza, a jego twórcy choć minimalnie uruchomili swoją kreatywność. Ale skąd! Na dowód przytoczę cytat z "Listów do M. 2" pomiędzy tą samą dwójką postaci:

Szczepan: W gwiazdach jesteśmy zapisani.

Karina: W dupie jesteśmy zapisani.

Rozumiem, że to sakramentalne, polskie i swojskie „w dupie” jest swoistym leitmotivem tego duetu, ale zastanawia mnie jedno – niby chcemy i lubimy myśleć o sobie jak najlepiej, a mimo to, nikomu nie przeszkadza, że wciska się nam tak marnej jakości twory, które są później bezmyślnie masowo przeżuwane.

REKLAMA

Przed nami premiera filmu "Najlepszy". Jest to kolejna, zrobiona z rozmachem filmowa biografia Łukasza Palkowskiego, który wcześniej wyreżyserował "Bogów". Film również rozrywkowy, ale na innym, lepszym poziomie. Ciekawe, jaki będzie jego wynik frekwencyjny. Jeśli będzie bliski, choćby 500 tysięcy widzów w weekend otwarcia, to przyznam się bez bicia, że przesadzam z tą całą moją tyradą.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA