Czary-mary u Woody'ego Allena. Czy warto dać się nabrać? "Magia w blasku księżyca" - recenzja sPlay
Woody Allen po raz kolejny próbuje zaczarować nas historią o miłości. Tym razem jednak wykorzystuje do tego celu siły wyższe. Reżyser i autor scenariusza zarazem czyni ze swych głównych bohaterów osoby parające się... magią. Czy to wystarczy, aby zdobyć serca widzów? Jakby tego było mało, Allen ponownie przeprowadza się z Nowego Jorku do Europy i wraz z widzami odwiedza międzywojenne Niemcy, Anglię i Francję. Rzecz dzieje się głównie na Lazurowym Wybrzeżu i to tam tytułowa magia ma zadziałać.
Od kilku lat twórczość Woody'ego Allena przypomina pewną sinusoidę, jak w przypadku filmów Tima Burtona. "Co nas kręci, co nas podnieca" było niezłe, ale już "Poznasz przystojnego bruneta" nie wypadło za dobrze. Rok 2011 przyniósł "O północy w Paryżu", który rzeczywiście okazał się ciekawie zbudowaną historią, inną niż te, które dotychczas powstały z ręki tego dowcipnego nowojorczyka. Ale już rok później nakręcił obraz "Zakochani w Rzymie", który był, oprócz motywu śpiewaka operowego, chyba najgorszym jego filmem ostatnich czasów. "Blue Jasmine" z Oskarem dla Cate Blanchett udowodnił, ze Allen najlepiej czuje się u siebie. Czy zatem "Magia w blasku księżyca" to kolejny niewypał?
Stanley (Colin Firth) to biały mężczyzna, który jako magik, Wei Ling Soo, zdobywa tłumy swoimi sztuczkami. Złocona szata, wymyślna peruka i makijaż czynią z niego człowieka Orientu, który nosi w sobie tajemnicę. Będąc w Berlinie na jednym z występów, spotyka swojego dawnego kompana, również magika, Howarda Burkana (Simon McBurney). Ten ostatni ma problem - do bliskich mu osób wprowadziła się szarlatanka, Amerykanka Sophie Baker (Emma Stone), która twierdzi, że jest najprawdziwszym medium! Co prawda Howardowi nie udało jej się zdemaskować, ale wierzy, że Stanleyowi dziewczyna się nie wymknie. Wszak nie godzi się, żeby w taki sposób wyłudzała pieniądze od naiwnych, acz majętnych ludzi.
Stanley alias Wei Ling Soo podejmuje wyzwanie, zmieniając swoją tożsamość. Sarah jednak nie potrzeba dużo czasu, by odkryć jego oszustwo. Czy Anglikowi uda się ośmieszyć i wykpić młodą kobietę? Czy rzeczywiście jej magia i wibracje zmysłowe to czysta prawda, a nie zwykłe sztuczki? Odpowiedzi na te pytania i dalsza opowieść to walka nauki i rozumu ze światem wiary oraz zdolności nadprzyrodzonych. Z życiem pełnym nadziei, które według Stanleya jest ponure i... gorzkie. Allen w "Magii w blasku księżyca" szuka odpowiedzi na pytanie czym i czy słuszna jest wiara... w cokolwiek. Jak przystało na cynika i ironistę nie przychodzi mu to łatwo, zwłaszcza, że szczęście zawsze jest podejrzane.
Ten film ma w sobie coś z "O północy w Paryżu"... powrót do początków XX wieku, klimat Francji, sukienki z opuszczonym stanem i mężczyźni chodzący w garniturach (cholera, piękne czasy!). Niestety mimo uroczej Emmy Stone i przystojnego Colina Firtha jest to obraz gorszy. Dialogi co prawda są dowcipne, a postać Stanleya, niedowiarka, gbura i egocentryka, który w jeden dzień potrafił zrazić do siebie wszystkie nowo poznane osoby, udana, ale brakuje tu jakichś emocji. Twist, choć niezły, budzi sprzeczne emocje... Wszystko wydaje się za proste. Tak jak i zakończenie, które... wiecie, jakie będzie.
Nie znaczy to, że "Magia w blasku księżyca" to film zły. Ostatecznie to niezła produkcja, którą można zobaczyć. Cóż, wydaje się, że allenowska sinusoida jeszcze nie zamieni się w krzywą. Można zatem wnioskować, że następny film i scenariusz będą lepsze. Niech Allen po prostu wróci do korzeni i załatwi sobie na powrót wizę. A jeśli znudzili mu się Amerykanie to w sumie niech zostanie we Francji, bo chyba tutaj, w Europie, mu najlepiej.