Zapomnijcie o "Transformersach", "Tomb Raider", czy "Pacific Rim". "Transmorphers", "Tomb Invader" i "Atlantic Rim" - to są dopiero filmy. Ubawicie się przy nich jak prosięta i będziecie chcieli więcej. Na szczęście jest ich pod dostatkiem. Mockbusterów, czyli tanich, skleconych na szybko imitacji blockbusterów nie brakuje. Skąd się wzięły i na czym polega ich fenomen?
Mockbustery to nic innego jak podróbki głośnych filmów. One po prostu imitują blockbustery. Tak jak PolyStation było ubogą wersją PlayStation, tak jak Abibasy stały się budżetowymi Adidasami, tak gdy "Transformersy" wchodziły do kin, na DVD pojawiły się "Transmorphersy", a "The Day the Earth Stopped" swego czasu udawało "The Day the Earth Stood Still". Rozumiecie? Wystarczy w tytule dodać jakieś literki lub zamienić całe słowo i już można liczyć kasę za marketingowy wysiłek wielkich wytwórni.
Kino klasy B żywi się całymi gatunkami. Kino eksploatacji – sensacyjną tematyką. W przeciwieństwie do nich strategia mockbusterów ogranicza się do żerowania na jednym, konkretnym tytule. Gdy zaczyna się o jakimś filmie robić głośno, twórcy na słowo honoru lepią budżet, na kolanie piszą w tym samym czasie scenariusz i wprawiają w ruch całą machinę produkcyjną. Na krótko oczywiście, bo przecież chodzi o to, żeby było tanio i można było wypuścić film gdzieś w okolicach premiery oryginału. Stanie w kolejce po bilety na "Pacific Rim" traci dzięki temu sens, bo już kilka dni wcześniej na nośniki kina domowego trafia "Atlantic Rim".
Mockbustery - co to jest?
O ile idea "Pacific Rim" opiera się na wielkich robotach naparzających się z wielkimi potworami, o tyle "Atlantic Rim" obiecuje, że na ekranie zobaczymy… wielkie roboty naparzające się z wielkimi potworami. Mówiąc w skrócie, mockbustery wyglądają, jakby ktoś poczytał sobie doniesienia prasowe na temat jakiegoś filmu i postanowił zrobić z tego coś własnego. Nie dokładnie to samo, bo mielibyśmy do czynienia z plagiatem. Tutaj chodzi o podpięcie się pod tytuł. Sama historia jest, hm... według zainteresowanych - oryginalna. Twórcy szpikują po prostu konkretne motywy b-klasowymi sterydami, umieszczając je w pretekstowych i wyświechtanych konwencjach fabularnych. Robią to więc tak, jakby odpisywali zadanie domowe - "żeby facetka się nie skapnęła" i "na odwal się".
Nie mając do dyspozycji setek milionów dolarów, twórcy muszą zadowalać się półśrodkami. Pokażą nam spodziewane atrakcje, ale nie ma co liczyć na wiarygodność blockbusterów. Aktorstwo jest sztuczne, muzyka stockowa (zdjęcia też zresztą bywają), a efekty specjalne to w Paintcie chyba robione. Te produkcje z samego swojego założenia są więc złe, słabe i nieudolne. Nie stoją za nimi żadne ambicje, czy to artystyczne, czy też po prostu chęć pochwalenia się możliwościami technologicznymi. Mockbustery definiowane są najczystszą chęcią maksymalizacji zysków, przy jak najniższym nakładzie kosztów.
Historia mockbusterów
Nie jest to nic nowego. W branży rozrywkowej od zawsze pojawiali się naśladowcy, którzy chcieli zarobić na pracy innych, dlatego mockbustery mają całkiem długą tradycję. Za ich protoplastę można uznać chociażby "The Monster of Piedras Blancas" z 1959 roku, który do złudzenia przypominał "Potwora z Czarnej Laguny". Sukces "Ataku kobiety o 50 stopach wzrostu" sprawił natomiast, że w ciągu najbliższych lat od premiery filmu, powstało kilka jego imitacji. Produkcje te realizowano jednak w modelu kina klasy b. Dopiero z czasem podróbki głośnych tytułów stały się zupełnie oddzielnym zjawiskiem.
Duży wpływ na rozwój produkcji mockbusterów miała cyfryzacja przemysłu filmowego. Sprawiła bowiem, że realizacja filmów stała się tańsza. Do tego rynek nośników kina domowego zapewnił zjawisku możliwość szybkiej i taniej dystrybucji. Przecież wiadomo: po co wydawać pieniądze na blockbuster w kinach, skoro możemy mieć blockbuster w domu. Dlatego kluczową rolę odegrały tu wypożyczalnie wideo. Nietrudno sobie wyobrazić, że klientom nieraz ręka się omsknęła i skończyli z imitacją jakiegoś hitu. Że pomyśleli: "o, tyle co widziałem plakat na mieście, a to już na VHS? Biorę". Że chcą obejrzeć, coś co przed chwilą widzieli na wielkim ekranie, więc to będzie najtrafniejszy wybór. Że dziecko im w domu płacze, bo nie widziało jeszcze nowej bajeczki Disneya i z ulgą na twarzy sięgają po jej podróbkę.
Takie GoodTimes Entrtainment w latach 90. regularnie wydawało imitacje popularnych tytułów Disneya. Myszka Miki nawet firmę za to pozwała. Niewiele jednak mogła zrobić, bo przecież jej animacje opierały się przede wszystkim na baśniach, do których praw autorskich już nikt nie posiadał. Z popularnymi w tamtym czasie postaciami można więc było zrobić wszystko. To było mniej więcej tak, jak dzisiaj z Kubusiem Puchatkiem. Trafił do domeny publicznej i od razu ktoś pomyślał, że fajnie by było, gdyby ten miś o małym rozumku zaczął zabijać. Tylko wtedy zamiast porywać się na krwawe reinterpretację, opowiadano tę samą historię po swojemu.
Mockbustery - przypadek wytwórni The Asylum
Nawet pomimo kontrowersji, realizacja mockbusterów okazywała się całkiem opłacalna. One były przecież popularne. Nie bez powodu Blockbuster (największa sieć wypożyczalni DVD) w 2005 roku zamówił łącznie 100 tys. kopii "Wojny światów". Nie tej od Stevena Spielberga z Tomem Cruise’em w roli głównej. Jej podróbki ze stajni The Asylum – "H.G. Wells: Wojna światów". Dzisiaj to ta właśnie wytwórnia najprężniej działa na rynku imitacji blockbusterów. I tak, to ona odpowiada za "Rekinado".
The Asylum jest szalone i nie uznaje żadnych świętości. Jeśli o jakimś filmie robi się głośno, realizuje jego mockbustera. Oscarowa "Dunkierka" dostała więc konkurencję pod postacią "Operacji Dunkierka". Adaptacja gry komputerowej "Tomb Raider" otrzymała imitację pod postacią "Tomb Invader". Nie tak dawno marvelowy "Thor: Miłość i grom" musiał zmierzyć się z "Thorem: God of Thunder", a sequel najbardziej dochodowej produkcji wszech czasów, czyli "Avatar: Istota wody" w pięty teraz kłuje "Battle for Pandora". W tym modelu mockbusterów pierwiastek oszustwa jest tak silny, że staje się irytującym komarem dla wielkich wytwórni. Ciągle gdzieś im brzęczy koło ucha, więc nieraz próbują coś z nim zrobić.
Nad The Asylum kilkukrotnie wisiało widmo konsekwencji prawnych. Universal Pictures pozwało wytwórnię za film "American Battleship", który tak się złożyło, że korespondował z "Battleship: Bitwa o ziemię". Tytuł zmieniono więc na "American Warships". Twórcy "Hobbita" również zdecydowali się podjąć odpowiednie kroki, aby walczyć o swoje, kiedy usłyszeli o "Age of the Hobbits". W tym wypadku firma musiała wstrzymać się z dystrybucją, a potem wydała produkcję jako "Lord of the Elves". To nie jest jednak tak, że mockbustery funkcjonują w szarej strefie praw autorskich. Jakkolwiek wielkie wytwórnie by się nie starały, zjawiska nie da się przecież sprowadzić do jego zwodniczego charakteru.
Mockbustery - kinowe oszustwo?
Mockbustery charakteryzują się taką dynamiką, że zyskały sobie spore grono fanów. Za czasów wypożyczalni mało kto domagał się zwrotu za ich wypożyczenie (mniej niż 1 proc. klientów sieci Blockbuster i Hollywood Video). Większość widzów sięgała więc po nie całkowicie świadomie. Dzisiaj jest tak samo. Bo, żeby daną produkcję obejrzeć trzeba albo ją kupić na nośnikach kina domowego, albo odpalić na VOD (najczęściej wypożyczyć w formacie cyfrowym, co też swoje kosztuje). "Są osoby, które je oglądają, bo wiedzą, że są złe i zabawne i fajnie się z nich nabija wraz ze znajomymi" - stwierdził swego czasu Kyle Ryan z The AV Club. I ma 100 proc. racji.
Może i faktycznie mockbustery nie wyglądają najlepiej, a ich twórcy nie mogą poszczycić się możliwościami i talentem na miarę największych reżyserów i aktorów Hollywood. Chociaż ich model biznesowy opiera się na zwodzeniu odbiorców, w samych filmach jest już ujmująca szczerość - od razu widać, że to ma być prymitywna forma rozrywki. Dzięki temu na starcie można wyłączyć szare komórki i po prostu dobrze się bawić. Być może nawet lepiej niż przy blockbusterach. "Top Gun: Maverick" był oczywiście świetny, ale obczajcie "Top Gunner: Strefa zagrożenia". To dopiero jest odlot.