Stawiam dolary przeciwko orzechom, że filmów takich jak "Na granicy" każdy z czytelników sPlay widział już przynajmniej kilka. Czy zatem warto wybrać się do kina na historię, którą się zna, tylko dla zmienionej scenografii?
Pełnometrażowy debiut Wojciecha Kasperskiego kusił świetnym zwiastunem, mocną obsadą i Bieszczadami. I niestety chyba nastawiłem się na zbyt wiele, bo choć "Na granicy" jest filmem niezłym, to niestety nie spełnił nadziei, które w nim pokładałem.
Tym, co rozczarowuje najbardziej, jest scenariusz. Już sam w sobie nie jest ani przesadnie apetyczny, ani tym bardziej oryginalny. Ot, Mateusz (Andrzej Chyra) - były pogranicznik - wraz z dwójką synów, Jankiem (Bartosz Bielenia) i Tomkiem (Kuba Henriksen), udają się zimową porą do pustego posterunku straży granicznej na odludziu, gdzie mają spędzić trochę czasu. Ich spokój burzy niespodziewane pojawienie się wykończonego i rannego Konrada (Marcin Dorociński), który ledwie przekracza próg ich schronienia, pada nieprzytomny. Mateusz rusza sprawdzić, czy na szlaku nie ma innych ludzi, którzy wymagaliby pomocy. Chłopcy zostają z wędrowcem sami i szybko przekonują się, że mają do czynienia ze szczególnie niebezpiecznym człowiekiem.
Uwięzieni z oprawcą, bez możliwości ucieczki. Ten schemat znamy z dziesiątek filmów, by wymienić tylko "Funny Games", "Kiedy dzwoni nieznajomy", "Następny jesteś ty" czy "Azyl".
Mimo to w zasadzie nie widzę nic złego w próbie przeniesienia go na rodzimy grunt i osadzenia w niezwykle przecież pociągającej, dzikiej scenerii Bieszczad. Rzecz w tym, że ograny scenariusz to jedno, a dziury w fabule, nieścisłości i nierozwiązane wątki do inna historia. Przy tym tak kameralnym kinie - akcja "Na granicy" na dobrą sprawę rozgrywa się praktycznie wyłącznie w jednym budynku - wymagam, by opowieść była dopracowana w każdym szczególe.
Tak jednak nie jest, a jakby tego jeszcze było mało, z czasem zaczynają kuleć początkowo sensownie zarysowane relacje pomiędzy bohaterami. Szczególnie Janek i Tomek momentami zachowują się, jakby dostali małpiego rozumu i bywa, że postępują w sposób mało wiarygodny. Cóż z tego jednak, skoro "Na granicy" trzyma w napięciu i potrafi zaskoczyć? Liczne niedoskonałości nie niweczą wysiłku Kasperskiego by nakreślić dramatyczną, konfliktową sytuację, która budzi żywe emocje i sprawia, że autentycznie martwimy się o losy poszczególnych postaci. A o to tu przecież chodzi.
"Na granicy" to także fantastyczny aktorski popis Marcina Dorocińskiego, który ostatnią tak brawurową i charakterystyczną rolę stworzył chyba w "Pitbullu".
Konrad jest niebezpieczny, szalony, psychopatyczny, a nade wszystko - przekonujący. Być może nie jest to poziom Jacka Nicholsona ze "Lśnienia", ale jak na standardy rodzimego kina, to absolutny majstersztyk. Szkoda, że tego samego nie można powiedzieć o reszcie obsady. Grabowski i Chyra, głównie przez to, że nie dostali zbyt wiele czasu na ekranie, nie pokazują nic szczególnego, a młodzi Bielenia i Henriksen wiele muszą się jeszcze nauczyć.
Czy zatem warto wybrać się do kina na "Na granicy"? Wbrew wszystkim wadom, twierdzę, że tak - dla Dorocińskigo, pięknych zdjęć Łukasza Żala i dla rozrywki, po prostu. Bo koniec końców to, co ma w tym filmie działać, działa należycie.