Recenzenci bardzo się pomylili. "Nie martw się, kochanie" to film, na którym będziecie się świetnie bawić
Krytycy krytykowali, tabloidy opisywały dramy, a internauci wyśmiali - "Nie martw się, kochanie" już od swoich pierwszych pokazów wzbudza skrajne emocje. Nie dajcie sobie jednak skandalami mydlić oczu. Bo mamy do czynienia z naprawdę dobrym filmem.
OCENA
Dołącz do Disney+ z tego linku i zacznij oglądać głośne filmy i seriale.
Przed obejrzeniem "Nie martw się, kochanie" byłem pewien, że to film, który powstał dla memów. W końcu recenzenci już zdążyli zmieszać go z błotem, a więc wszystkie dramy, jakie się wokół niego pojawiły, wydawały się o wiele ciekawsze. Tu pojawił się konflikt na linii Olivia Wilde (reżyserka) i Shia LaBeouf (zastąpiony przez Harry'ego Stylesa aktor), tam wcielająca się w główną rolę Florence Pugh olała premiery w USA i Wenecji, a podczas tej ostatniej Styles miał napluć Chrisowi Pine'owi na głowę. Wow! Marne były szanse, aby produkcja mogła dostarczyć lepszej rozrywki. A jednak się udało. I to nawet jeśli o fabularnych zaskoczeniach, nie ma tutaj mowy.
Wilde serwuje nam historię starą jak... amerykańskie przedmieścia. To one w latach 50. stały się obiektem marzeń każdego mieszkańca Stanów Zjednoczonych. W końcu nie tylko rząd zachęcał, aby na nich zamieszkać, ale też popularne sitcomy pokazywały, że panuje tam idylla. Wszyscy mężczyźni marzyli przez to o małym, białym domku, ciepłym obiedzie czekającym na stole, gdy wrócą z pracy, czy weekendowych grillach z sąsiadami. W USA bano się wtedy "czerwonej zarazy" i "komuchów", ale nikt nie dostrzegał postępującej przez to unifikacji społeczeństwa. Nie wspominając już nawet o idących z nią w parze -izmach z seksizmem na czele.
Nie martw się, kochanie - recenzja filmu
Obowiązująca w połowie XX wieku mitologia przedmieść, szybko stała się pożywką dla reżyserów, którzy do dzisiaj regularnie zmieniają ten amerykański sen w amerykański koszmar. Chętnie pokazują, co kryło się pod stylem życia promowanym przez ówczesne sitcomy. W latach 80. do rangi symbolu takiego podejścia urosło odcięte ucho na idealnie przystrzyżonym trawniku w "Blue Velvet". To właśnie za sprawą tego MacGuffina David Lynch bez pardonu obnażył panującą na przedmieściach hipokryzję. W "Nie martw się, kochanie" Wilde podąża tropem wyznaczonym przez podobne produkcje.
Już na samym początku, kiedy trafiamy do miasteczka zwanego Projektem Victoria, niepokój wylewa się z ekranu. Pod prezentowaną rzeczywistością coś buzuje i nawet uśmiechy bohaterów nie są w stanie tego ukryć. Jesteśmy przecież w istnym "Miasteczku Pleasentville" (albo Eastview z "WandaVision"). Mężczyźni ciężko pracują, aby spełniać zachcianki współmałżonek, które są, cóż, typowymi "Żonami ze Stepford". Jak już z rana pożegnają partnerów, zabierają się za sprzątanie, gotowanie i opiekę nad ewentualnymi dziećmi. Tym mają się zajmować, aby nie zadawać zbędnych pytań i, broń boże, zbliżać się do granicy swojej miejscowości. Dlaczego? Jedna z kobiet to zrobiła i od tamtej pory faszerowana jest prochami i uznawana za wariatkę.
Twórcą Projektu Victoria jest uznawany przez mężczyzn za geniusza Frank. Przy każdej możliwej okazji wspomina on o hierarchii biologicznej i wyrwaniu się spod auspicji społecznej, co w skrócie oznacza odrzucenie równouprawnienia. Narzuconemu przez niego statusowi quo zagraża jednak Alice, która stopniowo zaczyna odkrywać jego kłamstwa. Co za nimi stoi? Jak wygląda prawda? "Nie martw się, kochanie" to film zrobiony z ewidentnym feministycznym zacięciem, przez co łatwo domyślić odpowiedzi na przywołane pytania. Na szczęście wektor naszych zainteresowań szybko przeskakuje z tego "co" na "jak" zostaje powiedziane.
Nie martw się, kochanie prześladuje widza jeszcze długo po seansie
Kto by się przejmował brakiem fabularnej oryginalności, kiedy atmosferę można nożem ciąć? "Nie martw się, kochanie" to slow-burner, który, oczywiście, mógłby być krótszy, ale jego świat przedstawiony pochłania widza bez reszty. Reżyserka serwuje nam bowiem prawdziwy horror. Dzięki stylowym zdjęciom lustra stają się tu tak samo złowieszcze jak w "Suspirii". Muzyka przyprawia natomiast o ciarki na plecach, przywodząc na myśl ścieżkę dźwiękową "Men". Dlatego, kiedy Alice owija sobie wokół twarzy folię spożywczą, tracimy dech razem z nią, a gdy Frank rzuca jej wyzwanie, nienawidzimy go, z taką samą siłą, co ona.
Kunszt reżyserski Wilde wybrzmiewa tu o wiele mocniej, niż w jej debiucie - "Szkole melanżu". To prawdopodobnie zasługa aktorów. Bo Florence Pugh jako Alice potrafi tak uwieść, jak i przerazić widzów, a wcielający się w męża głównej bohaterki Harry Styles tańczy lepiej niż w teledyskach One Direction. Wisienką na torcie jest natomiast Chris Pine, który czaruje uśmiechem szalonego naukowca i odstręcza maczystowskim nastawieniem. Wszystko to jest gwarantem, że "Nie martw się, kochanie" będzie was prześladować jeszcze długo po seansie.
"Nie martw się, kochanie" już w kinach.
Publikacja zawiera linki afiliacyjne Grupy Spider's Web.