Starałem się w tekście jak najmniej spoilerować (aczkolwiek ostrzegam, że ujawniam rąbek fabuły). Tym niemniej, już na wstępie mogę zdradzić, że "Obcy: Przymierze" spełnia niezbyt wygórowane oczekiwania jako sequel "Prometeusza", natomiast jako część sagi o Obcym, podobnie jak poprzednik, jest rozczarowaniem.
OCENA
Żeby nie było, "Obcy: Przymierze" to film znakomicie zrobiony – pełen przepięknych kadrów i kapitalnej scenografii, na którą można patrzeć godzinami. Oprócz tego dostajemy świetną ścieżkę dźwiękową (klimatyczne kompozycje Jeda Kurzela odwołujące się do motywów muzyki klasycznej) i solidnego aktorstwa (przede wszystkim świetny Michael Fassbender). Czysto formalnie jest to całkiem udana mieszanka science-fiction oraz horroru. Problem jednak zaczyna się, gdy zaczniemy się wgłębiać w fabułę oraz jej miejsce w kontekście całej serii, której jest częścią.
Ale od początku.
Akcja "Obcego: Przymierze" rozgrywa się 10 lat po wydarzeniach z "Prometeusza".
Załoga statku Przymierze, której misją jest kolonizacja odległej planety Origae-6, zostaje wybudzona z kriogenicznego snu na skutek nieoczekiwanej awarii. Próbując zająć się naprawami, dociera do nich sygnał od człowieka z pobliskiej planety, o której nic wcześniej nie słyszeli. Wstępne badania wskazują, że warunki do życia są tam idealne dla ludzi, co sprawia, że załoga postanawia na niej wylądować. I nie trzeba być znawcą serii, by wiedzieć, że pozornie rajska planeta kryje w sobie śmiertelne niebezpieczeństwo, a są nim... hodowanie tam Xenomorphy. A to pech...
Technicznie rzecz biorąc nie są to jeszcze Xenomorphy tylko Neomorphy, pośrednia forma znanego nam Obcego, z tymże pokryta białą skórą/skorupą i wchodząca w symbiozę z ciałami nosicieli w formie mikrocząsteczek, które z łatwością dostają się do organizmu przez nasz aparat oddechowy.
Cały scenariusz"Obcego" Przymierze" wydaje się być (po raz kolejny) pisany na kolanie.
Mam z tym problem, gdyż Ridley Scott ewidentnie ma ambicje stworzenia sagi, która nie jest zwykłym widowiskiem, tylko poważnym science-fiction stawiającym istotne, filozoficzne pytania. Kim jesteśmy? Kto nas stworzył i po co? Dokąd zmierzamy? Jaki jest nasz cel? To fundamentalne kwestie życia chyba każdej istoty we wszechświecie. I bardzo dobrze, że Ridley Scott postanowił je podjąć posługując się konwencją sci-fi oraz korzystając ze świata, który sam powołał do życia w 1979 roku. Ciekawym ruchem jest też fakt, że po latach postanowił wrócić do świata Obcego i dobudować mu całą mitologię. Szkoda tylko, że owe ambicje nie idą w parze z samym wykonaniem.
Formalnie "Obcy: Przymierze" to majstersztyk. Kadry komponowane przez Dariusza Wolskiego od pierwszych sekund filmu karmią oczy wspaniałymi obrazami. Scenografia, kostiumy oraz wnętrza statków, pomieszczeń oraz krajobrazy są jednym wielkim hołdem dla twórczości H. R. Gigera, także fani jego fantasmagorycznej wyobraźni będą w siódmym niebie. Niestety owa forma rodem ze sztuki wysokiej i filozoficzne zacięcie gryzą się mocno ze scenariuszem oraz akcją prowadzoną jak w filmach klasy B.
Po raz kolejny oglądamy grupkę bohaterów, z których większość tak naprawdę stanowić ma "pożywkę" dla Aliena, w dodatku co drugi z nich kieruje się dość absurdalną logiką (bądź jej brakiem).
Już sama decyzja o lądowaniu na tajemniczej planecie ad hoc, jest tak mocno naciągana, że pominę resztę milczeniem. Niby rozumiem, fakt, że to tylko wytrych fabularny, by posunąć akcję do przodu, ale jednak od Ridleya Scotta spodziewałem się czegoś więcej.
Inną, kompletnie głupią sceną jest chociażby ta, znana z trailera, kiedy widzimy kobietę i mężczyznę kochających się pod prysznicem, gdy nagle ich czułości przerywa atak Aliena.
Sama w sobie scena ta jest całkiem niezła, natomiast w filmie rozgrywa się w trzecim akcie i to niedługo po dramatycznych wydarzeniach na nieznanej planecie, gdzie załoga straciła kilkoro członków w tragicznych okolicznościach. Jakoś wątpię, by normalni ludzie, po takiej traumie spokojnie szli baraszkować pod prysznicem... Tak więc znowu mamy scenę-wytrych, tylko po to by tworzyła fajną, samodzielną kompozycję i ekspozycję dla atrakcyjnego pokazania ataku Obcego.
Tego typu sceny spychają "Obcego: Przymierze" do półki z solidnymi drugoklasowymi horrorami. W dodatku dla ludzi znających poprzednie odsłony większość scen z Obcym w roli głównej będzie kompletnie wtórna. A jednak nie tego spodziewałem się po filmie, który ma być częścią serii będącej prequelem do arcydzieł "Obcy: 8 pasażer Nostromo" oraz "Obcy: Decydujące starcie".
Nadal mam problem z tym, że tak wiele dzieli te dwie serie. "Prometeusz" i "Obcy: Przymierze" starają się stworzyć zagadkę i próbować na nią odpowiedzieć. I powoli Scott odkrywa kolejne karty swojej układanki, tyle że mnie osobiście cała zagwozdka dotycząca tego skąd pochodzą Obcy, kim są Inżynierowie i jaki jest ich cel, średnio interesuje. Pomijam już nawet fakt, że część odpowiedzi na te pytania zamieszczona w "Obcym: Przymierze" jest, delikatnie mówiąc rozczarowująca.
Ja pokochałem Aliena za tajemnicę i jedną wielką niewiadomą.
O wiele bardziej wolałem tę postać jako organizm doskonały, którego pochodzenie jest nieznane. Dodawało mu to złowrogiego niepokoju, grozy nieodgadnionego bytu z otchłani kosmosu. Tymczasem, wedle "Obcego: Przymierze", żywot Xenomorphów i ludzi jest tak naprawdę o wiele bardziej zespolony ze sobą niż mogłoby się wydawać...
Do tego siłą pierwszych filmów o Obcym była ich klaustrofobia i asceza; skupienie się na tragedii grupki bohaterów, którzy musieli zmierzyć się z nieuchronnym i niepowstrzymanym super organizmem, podczas gdy "Obcy: Przymierze" dopiero w trzecim akcie skręca w tym kierunku. Wcześniej Scott ucieka od tego w stronę filozoficznych pytań i budowania (na siłę) drugiego dna. W takich chwilach chciałbym cofnąć czas i odzobaczyć te filmy, bo trochę zepsuły mi "magię" związaną z Alienem...