Film "Pokolenie Ikea" ma jedną gigantyczną zaletę. Nie jest tą okropną książką. Recenzja
Mogło być znacznie, znacznie gorzej. Poważnie - jestem zdania, że filmowe "Pokolenie Ikea" wycisnęło z książki Piotra C. to, co najlepsze. A że tego najlepszego nie było zbyt wiele, ostatecznie otrzymaliśmy produkt raczej mizerny - ośmielę się jednak uczciwie podkreślić, że w ostatnich miesiącach polskie kino dało nam wiele obrazów znacznie bardziej bolesnych w konsumpcji.
Piotr C., autor "Pokolenia Ikea", swoją prawdziwą tożsamość utrzymuje w tajemnicy, jednak w sieci (i na kartkach swoich pisanych w pierwszej osobie liczby pojedynczej książek, w których narratorem jest jego alter ego) kreuje się na kogoś w stylu Hanka Moody'ego z "Californication". Wiecie - pewny siebie kobieciarz, któremu niczego nie brakuje. Ma pieniądze, powodzenie, bywa szorstki i nieprzyzwoity - a jednocześnie (jakżeby inaczej) w głębi duszy jest prawdziwym wrażliwcem, ba, nawet artystą. Wnikliwym obserwatorem naszej rzeczywistości i błyskotliwym jej komentatorem. Wieszczem i kronikarzem naszych czasów. W opisie jego skromnej osoby czytamy:
Lubi rudowłose kobiety i szuka inspiracji. Lubi słuchać cudzych historii. Czytelnicy znają go przede wszystkim dzięki publikowanej w tygodniku "Angora" oraz w internecie książce pod tytułem "Pokolenie Ikea", będącej obrazem otaczającej nas rzeczywistości - świata korporacji, dress code'u i hipokryzji. Piotr C. pisze z pazurem, często wzbudzając kontrowersje, ale umiejętnie punktuje realia, z którymi mierzy się człowiek XXI wieku.
To prawda - książki Piotra C. cieszą się olbrzymią popularnością, a jego fanpage followuje ponad 300 tys. internautów. Lata temu autor zbudował sobie chwytliwy image, którym mógł wzbudzić zainteresowanie m.in. nastoletnich odbiorców. Rzecz w tym, że całe to "umiejętne punktowanie realiów" czy "wnikliwe obserwowanie otaczającej nas rzeczywistości" jest niczym innym, jak obszernym zbiorem generalizacji, paskudnych stereotypów, dalekich od faktów i wyników badań amatorskich psychoanaliz oraz - z braku lepszego słowa - skrajnie prostackich spostrzeżeń i wniosków.
Monochromatyczne Pokolenie Ikea
Nie zrozumcie mnie źle: te grafomańskie zbiory korpofilozoficznych rozważań nie mają tak potężnego grona odbiorców bez powodu. To lektura przystępna, lekka i z pewnością trafiająca w poczucie humoru wielu cynicznych, zmęczonych i rozczarowanych codziennością czytelniczek i czytelników. Nie każdy podchodzi do "Pokolenia" z powagą, traktując je jak pełnoprawny zamiennik wewnętrznych rozterek dojrzałych emocjonalnie ludzi. Choć, oczywiście, zdarza się i tak. Ten przypadek przypomina mi poniekąd postać Żurnalisty, którego przepisana z pobazgranych szkolnych ławek poezja ma nikłą wartość artystyczną, a jednak rozkochała w sobie tysiące poszukujących bardziej przystępnych lirycznie czytelników. Nie widzę w tym nic złego - to świetnie, że komuś udaje się trafić do wrażliwości tak wielkiego grona, ewidentnie głodnego podobnych lektur.
U Piotra C. najbardziej dostaje się, rzecz jasna, kobietom; bohaterkom kreowanym tak, by posłużyć podmiotowi za przedmiot pseudoanaliz, czy też - gorzej - za bazę do snucia uprzedmiotawiających komentarzy, opisów realizujących autorskie seksualne fantazje, w końcu: do wypluwania kolejnych generalizujących puent i "ciętych" punchline'ów. Zdaję sobie sprawę, że książkowy Czarny z założenia kryje się za pewną fasadą, a w gruncie rzeczy ma miękkie serduszko i tak naprawdę kocha wszystkie kobiety - i tak dalej. Niestety, nawet biorąc pod uwagę tę zgrywę, podmiot i tak wychodzi na typa o nieprawdopodobnie ograniczonym sposobie patrzenia na świat. Nie da się ocenić go inaczej, niż jako zwykłego cwaniaczka, ale w porządku, przecież nie musimy lubić głównego bohatera - o ile tylko niechęć do niego może czemuś posłużyć i o ile całość ma coś więcej do zaoferowania.
Rzecz w tym, że "Pokolenie Ikea" nie jest - tak po prostu - kiepską książką. To kiepska książka, która rości sobie pretensje do bycia portretem pokolenia. Nie, nie jest nim. To co najwyżej portret paru znajomych Piotra C., spisany silącym się na swobodny i naturalny, a w gruncie rzeczy topornym i pokracznym stylem.
Dlatego też filmowe Pokolenie Ikea uważam za dzieło dalece bardziej udane.
Filmowy Czarny przechodzi jakąś drogę. Okej, niespecjalnie wiarygodną, a koniec końców wciąż zachowuje się jak niebywale irytujący dupek, przez co trudno uwierzyć, że ktoś może być szczerze emocjonalnie zaangażowanym w relację z nim (jak paskudnie traktowana przez Czarnego Olga, czyli Michalina Olszańska) - ale jednak. Film jednoznacznie piętnuje jego postawę; bohater może i nie dostaje nauczki, ale dochodzi do wniosku, że powtarza pewne szkodliwe schematy, ojcowskie błędy. W końcu to miłość sprawia, że najpewniej odwróci się od dawnego stylu życia.
To prosta opowieść, ale prostota nie jest jej wadą. Kuleje wiarygodność scenariusza, umiejętność nakreślenia racjonalnych ciągów przyczynowo skutkowych. Niedopowiedzenia pojawiają się najczęściej tam, gdzie pojawić się nie powinny; metamorfoza Czarnego zarysowana jest bardzo topornie, niepełnie. Bohaterowie dalszego planu to chodzące archetypy, interakcje między nimi wypadają nienaturalnie - głównie za sprawą przerysowanych charakterów, dowcipów kaleczących nawet moje niezbyt wyszukane poczucie humoru i okropnych dialogów. Do teraz nie wiem, czy powtarzające się błędy językowy to celowy zabieg, mający za zadanie nadać wypowiedziom bohaterów naturalności (jeśli tak - nie udało się; trudno mi uwierzyć, by przedstawiciele tych środowisk mogli tak kaleczyć język mówiony), czy po prostu nikt nie odważył się zwrócić Dawidowi Gralowi uwagi.
A jednak - film "Pokolenie Ikea" opowiada jakąś historię - sensowną, zrozumiałą, potępiającą pewne szkodliwe zachowania czy struktury myślowe. Jest atrakcyjna wizualnie, estetycznie kadrowana i przyzwoicie zmontowana. Główny duet aktorski wypada świetnie - mimo tych okropnych tekstów, którymi się wymieniają, potrafią zainscenizować tę niewidzialną więź; iskrę, czułość, coś ponad pożądanie. Bartosz Gelner (który, swoją drogą, o książkowym "Pokoleniu" wypowiedział się w rozmowie ze mną dość jednoznacznie) to zdolny aktor z olbrzymim potencjałem. Jakimś cudem zagrał Czarnego tak, że momentami - mimowolnie - poczułem do niego coś na kształt powściągliwej serdeczności. Michalina Olszańska dotrzymała mu kroku.
"Pokolenie Ikea" wchodzi na ekrany kin dziś, 3 marca. Jeśli koniecznie chcecie poznać historię Czarnego i zastanawiacie się, czy sięgnąć po książkę lub wybrać się na film, wybierzcie to drugie. W kinie możecie przynajmniej popatrzeć na Gelnera.