Sukces Wojciecha Smarzowskiego na pewno w dużej mierze wynika z olbrzymiego talentu, niezwykłego zmysłu filmowego i umiejętności otaczania się kreatywnymi ludźmi. Ale nie mniej istotna jest też autentyczność jego obrazów. Czy nam się to podoba, czy nie - jesteśmy tacy, jakimi nas Smarzowski przedstawia.
Wielu z was zapewne chce zaprzeczyć, zaprotestować: ale mnie to nie dotyczy! I nie zamierzam z tym polemizować, wręcz przeciwnie. Bo przecież Smarzowski nie opowiada tak naprawdę o konkretnym Polaku, czy nawet konkretnej grupie społecznej. On tka historię o całym narodzie. Do stworzenia tego arrasu używa pięknych, złotych nici, lecz gdy skończy, nie brakuje takich, którzy stwierdzą, że je zmarnował. Że to, co zrobił jest ohydne. Tak to może kiedyś było, teraz jest lepiej. Albo: rzecz to prawdziwa, ale brzydka. Sztuka powinna mówić o rzeczach ładnych. Następnym razem zrób pan jakąś fajną komedyjkę.
Możemy się burzyć i narzekać, że nie po to idziemy do kina, żeby oglądać to, co znamy z domu, z osiedla, o czym mówią media. Że nie odpowiada nam ta estetyka, lub że tyle jest pięknych rzeczy w życiu, a ten się uparł, żeby pokazywać te paskudne. I mamy do tego prawo. Mamy prawo, żeby to krytykować, i żeby nie lubić filmów Smarzowskiego. Tylko w żaden sposób nie wpływa to na ich brutalną szczerość i autentyzm.
Reżyser namalował nasz wspólny portret na denku od butelki po "Krajowej". Pijemy na umór, kolejne kieliszki zakąszając cebulą, kombinując w międzyczasie skąd wziąć pieniądze w tym opuszczonym przez bogów, biednym kraju, gdzie dzieci porzuca się na śmietnikach, albo wrzuca do beczek po kapuście. I nie opisuję teraz sceny z któregoś z filmów Smarzowskiego, tylko to, co dzieje się wokół nas. Choć chcemy wierzyć, że to wszystko rozgrywa się gdzieś daleko, poza nami. Nawet jeżeli w mieszkaniu obok, to przecież mentalnie w zupełnie innym świecie. Na pewno?
Nie zrozumcie mnie źle, to nie tak, że widzę tylko same negatywne, złe rzeczy w naszym kraju. Dostrzegam też te pozytywne i dobre, trudną drogę ku lepszemu, którą każdego dnia pokonuje nasz naród. Wskazuję jedynie na fakt, że filmy Smarzowskiego to nie jest jakaś zmyślona wizja. Nawet jeżeli dość naturalistyczne, wyraźnie akcentujące nasze narodowe przywary, to te historie nie są wyssane z palca. Pochodzą z doświadczeń i obserwacji. Jak sam przyznał w jednym z wywiadów "są tam tropy wzięte z zasłyszanych opowieści, z gazet i protokołów (...)".
W tym samym wywiadzie dodaje jeszcze: "Zarówno Wesele, jak i Dom zły kończą się znakomitymi ujęciami z góry, z lotu ptaka. To sygnał (...), że oto oglądaliśmy pewien mikrokosmos, świat w soczewce". Do czego nam ta panorama polskości? Wszak raczej nie ma co oczekiwać, że filmy na nią wpłyną, zmienią na lepsze. Obejrzymy, pośmiejemy się, pomarudzimy i zapomnimy. Ale jeśli przy okazji gdzieś tam narodzi się refleksja, że to nie jest dobre, że nie powinno tak być, i że może warto coś z tym zrobić, cel Smarzowskiego zostanie zrealizowany.