„Predator: Strefa zagrożenia” to najnowszy film Disneya o tytułowym kosmicznym łowcy. Nie jest jednak bajką dla małych dzieci - tylko tych trochę większych. Recenzja.

Cztery dekady czekaliśmy na film z serii „Predator”, w którym to jakiś Yautja będzie głównym bohaterem. Z jednej strony nowa produkcja o podtytule „Badlands”, co przetłumaczono na polski jako „Strefa zagrożenia”, zrywa z pierwotnym założeniem serii, ale z drugiej jest przewrotnym powrotem do korzeni.
Czytaj inne nasze teksty poświęcone serii „Predator”:
Wiele osób obawiało się przy tym, że ze względu na fakt, iż kręci ją Disney, dostaniemy infantylną produkcję dla najmłodszych widzów, która nie spełni ich oczekiwań - tak jak to było w przypadku „Obcy: Ziemia”. Tym razem jednak jest inaczej, a zabawa formą wyszła „Predator: Badlands” na dobre.
„Predator: Strefa zagrożenia” - recenzja
Po raz pierwszy maszkarę o charakterystycznym pysku spotkaliśmy w filmie „Predator” z Arnoldem Schwarzeneggerem z 1987 r., w którym tytułowy potwór polował na amerykańskich żołnierzy w dżungli. Potem dostaliśmy masę innych filmów, w tym crossovery z cyklem „Obcy”, ale zawsze protagonistami byli ludzie.
Głównym bohaterem „Predator: Strefa zagrożenia” jest z kolei Dek, przedstawiciel gatunku Yautja z planety o tej samej nazwie. Nie jest (jeszcze) zatwardziałym zabójcą na wzór tych, których poznaliśmy wcześniej. Młody obcy wyrusza dopiero na misję, podczas której chce dowieść swej wartości w oczach pobratymców.
Nie spodziewajcie się jednak, że film będzie eksplorował kulturę i hierarchię tych przerażających istot w znacznie większym stopniu, niż dotychczas, bo ich rodzinną planetę opuszczamy bardzo szybko. Osoby zainteresowane lore serii „Predator” muszą zadowolić się dostępnymi od dawna komiksami.
Po krótkim prologu Dek, w której wcielił się naprawdę nieźle ucharakteryzowany Dimitrius Schuster-Koloamatangi, trafia na niezwykle niegościnną planetę, gdzie to on, zapewne po raz pierwszy w życiu, jest zwierzyną. Musi wykorzystać resztki swojego wyposażenia oraz przewagę, jaką zapewnia mu otoczenie, aby przetrwać.
Dek przywodzi na myśl oczywiście Arnolda Schwarzeneggera z trzeciego aktu tego pierwszego „Predatora”, gdy jego Dutch przestał polegać tylko na broni i zbliżył się do natury. Yautja w „Predator: Badlands” robi w zasadzie dokładnie to samo. A jak to mówił Qui-Gon Jinn w „Mrocznym Widmie”: zawsze jest większa ryba.
Dekowi towarzyszy Thia, czyli android Wayland-Yutani.
Niedługo po dotarciu na planetę Dek trafia na przeciętego na pół syntetycznego człowieka o imieniu Thia (Elle Fanning), który podstępem skłania młodego Yautja do wejścia w komitywę. Razem przemierzają ten glob, coraz lepiej radzić sobie z zabójczą fauną w poszukiwaniu tego najgroźniejszego z potworów.
Związki filmu „Predator: Badlands” z cyklem „Obcy” są przy tym minimalne i należy traktować je wyłącznie w ramach ciekawostki oraz easter-egga, a nie są przy tym żadną tajemnicą - pochodzenie androida zdradziły już trailery. Thia jest przy tym znacznie bardziej charakterna niż inne syntetyki.
Z jednej strony mamy poważnego zabójcę potworów, a z drugiej sztucznego człowieka, który patrzy na ten barwny świat oczami dziecka. Thia wprowadza do filmu humorystyczne motywy, ale spokojnie - nie zmienia go bynajmniej w komedię. To w końcu nadal przede wszystkim opowieść o brutalnym łowcy potworów.
Spotkałem się przy tym z opinią, iż „Predator: Strefa zagrożenia” zapowiada się jako film o Yautja, ale dla dzieci, ale po seansie zgodzić się z nią nie mogę. Nową produkcję kręcił Disney, ale jest niezwykle brutalna, a chociaż z ekranu nie wylewa się czerwona jucha, to pełno jest tej zielonej i białej.
Nie jest to przy tym survival horror, czyli gatunek, do którego seria „Predator” nas przyzwyczaiła, ale bynajmniej nie poleciłbym seansu „Predator: Badlands” rodzinom z dziećmi. To istny festiwal przemocy, a nie film familijny, który można byłoby obejrzeć pomiędzy „Kubusiem Puchatkiem” a „Toy Story”.
„Predator: Siła przyjaźni”
Jednocześnie nie da się ukryć, że z pewnego punktu widzenia „Predator: Badlands” to opowieść o dorastaniu i poszukiwaniu akceptacji wśród rodziny, w tym tej przybranej. Zdaję sobie sprawę, że fanom serii, którzy oczekiwali czegoś znacznie bardziej mrocznego, może ta perspektywa nie przypaść do gustu.
Kto w takim razie jest w grupi docelowej tego filmu? Wszyscy entuzjaści kina akcji, którzy nie mają kijka w tyłku! Dan Trachtenberg nakręcił film dla dorosłych, którzy nie stłumili jeszcze w pełni swojego wewnętrznego dziecka. Tego samego, co chciałoby się, tak po prostu, dobrze i niezobowiązująco bawić.
Jednocześnie cieszy, że od samego początku reżyser nie kryje, jakiego typu produkcją jest „Predator: Strefa zagrożenia”. Trailer bardzo oddaje ducha gotowej produkcji, więc jeśli ktoś po jego obejrzeniu był zaintrygowany, to warto swoją ciekawość dotyczącą tego filmu zaspokoić w kinie.
Z kolei jeśli zwiastun nastawił kogoś negatywnie do „Predator: Strefa zagrożenia”, to wizytę w kinie chyba lepiej sobie odpuścić. Warto jednak dać mu szansę, gdy już trafi do serwisów streamingowych za te kilka tygodni lub miesięcy - ale koniecznie z pełną świadomością czym ten film jest, a czym nie.
Jednego tej produkcji nie sposób bowiem odmówić - jest pełna emocjonujących scen walk, scenografia przygotowana została naprawdę pieczołowicie, a efekty specjalne są milutkie dla oka. Do tego nawet jeśli od czasu do czasu trafimy na kliszę, to zaraz potem wywraca do góry nogami nasze oczekiwania.
„Predator: Strefa zagrożenia” trafi do polskich kin już w najbliższy piątek, 7 listopada. Poprzednie produkcje z tego cyklu, w tym film „Prey” oraz animację „Predator: Pogromca zabójców”, można oglądać w serwisie Disney+.







































