Czas na reboot Hollywood. Inaczej zaleje nas potop sequeli, spin-offów i remake'ów
Rządy sequela w kinach są faktem. Większość obecnie powstających w USA wysokobudżetowych produkcji to jakaś wariacja na temat innego oryginalnego dzieła. Reboot nie musi oznaczać spadku jakości, dlaczego więc tak często faktycznie się z nim wiąże?
Współczesna kultura, a popkultura w szczególności, to sztuka kreatywnego przetwarzania. Nie ma się co oszukiwać, w XXI w. książki, filmy czy seriale powstawały już na wszystkie albo prawie wszystkie tematy. W tym sensie cała popkultura polega na remake'u, bo wykorzystuje uniwersalne archetypy i nakłada na nie nowe wersje różniące się przesłaniem, atmosferą, scenografią itd.
O ile jednak oryginalna trylogia Gwiezdnych wojen jest przełożeniem klasycznego monomitu na język współczesnego kina, o tyle nie można jej odmówić statusu w pełni oryginalnego dzieła. Czym innym jest obsesyjne przedłużanie pewnej opowieści za pomocą spin-offów, sequeli i rebootów, a czym innym twórcze zainspirowanie się większą historią.
Do pewnego stopnia na tym właśnie polega zasadnicza różnica między dobrym a złym sequelem lub rebootem.
Nowa część musi nieść w sobie jakiś naddatek w stosunku do poprzedniej wersji danej historii. To dosyć powszechnie przyjęty trop myślowy, również w Hollywood. Psychoza Gusa Van Santa, w której reżyser powtórzył w zasadzie co do klatki legendarny film Alfreda Hitchcocka, była eksperymentem ciekawym, ponieważ nie miał prawa się udać. I żadne zaskoczenie – nie udał się. Film został odrzucony przez widzów, krytyków, a nawet wielu filmowców. Przeniesienie magii kina nie jest takie proste:
Sama historia sequeli i remake'ów jest nieoczywista. Mnóstwo filmów, których przeciętny widz nawet by o to nie podejrzewał, jest w rzeczywistości nowymi wersjami starych filmów. Człowiek z blizną, Prawdziwe męstwo, Przylądek strachu, Coś, a nawet Ocean's Eleven – wszystko to są remaki. Nie wspominając o całej grupie filmów, które teoretycznie są zupełnie oryginalnymi dziełami, ale w rzeczywistości są niezwykle mocno inspirowane cudzymi filmami. Było tak choćby w przypadku spaghetti westernów Sergio Leone, które zapożyczały wiele z samurajskich filmów Akiry Kurosawy.
Złote czasy sequeli, remake'ów i rebootów zaczęły się jednak dopiero w ostatnich kilkunastu latach. Niestety, Hollywood poszło w ilość, a nie jakość.
Zrobienie nowej, uwspółcześnionej wersji nawet największego kinowego hitu sprzed pięćdziesięciu lat nie jest niczym negatywnym. Siłą rzeczy z każdą dekadą ubywa osób, które widziały pierwszy film (istnieje od tej zasady kilka wyjątków, ale to w tej chwili mniej ważne), dlatego powrót do wartej przypomnienia opowieści może mieć dla kina niezwykle pozytywne skutki. Oczywiście, istnieją filmy uważane za arcydzieła, których „nie wolno” w żaden sposób zmieniać. Nawet całkowicie odmieniona Psychoza nie powtórzyłaby sukcesu filmu Hitchcocka. Przynajmniej na razie nikt nie bierze się także za przerabianie obrazów takich reżyserów jak Kubrick, Spielberg czy Scorsese. Dwóch ostatnich wciąż jest aktywnych zawodowo, ale raczej nie to powstrzymuje zapędy hollywoodzkich wytwórni. Bo przecież do rebootu potrafi obecnie dojść po kilku latach.
Spider-Man, Wojownicze Żółwie Ninja. Predator czy Superman to tylko niektóre postaci, których w ostatnich latach było na małym i dużym ekranie dużo. Prawie za każdym razem w nowej wersji, z innymi aktorami i estetyką. Remaki coraz rzadziej stanowią o potrzebie powrotu do godnej uwagi opowieści, zamiast tego stając pierwszym wyborem, gdy jakiejś filmowej serii nie idzie. W dodatku często robionym tak bardzo na odwal, że wychodzi z tego bardziej parodia niż rzeczywiste dzieło.
Gra o tron spin-off - co wiemy?
Zmiany w większości współczesnych rebootów są ledwie kosmetyczne. Nie ma wielkiego znaczenia, czy lekcję o odpowiedzialności Peter Parker otrzymuje od wujka Bena w wydaniu klasycznym, nieco odmienionym, albo że w rolę wuja wchodzi Tony Stark. Ten wątek można jeszcze wytłumaczyć chęcią zachowania etycznej podstawy działalności Spider-Mana, ale setna scena ratowania dziewczyny spadającej z wysoka, to już ewidentne lenistwo scenariuszowe. Rebooty stały się synonimem tego, co łatwe i tanie. Sposobem dla Hollywood na podreperowanie kulejącego budżetu.
Wytwórnie żerują na nostalgii widzów, kierując się po części słusznym przeczuciem, że każda popkulturowa marka z lat 80. i 90. ma szansę odnieść sukces. Do żywych powróci sitcom ALF, seria Akademia policyjna, widzowie doczekają się także kontynuacji serialu Buffy. Wytwórnie i stacje telewizyjne nie patrzą, czy dane dzieło było wysokiej jakości i ma status kultowego, ani nawet czy było pierwotnie popularne. Doszliśmy do takiego punktu w historii, że nikogo nie zdziwiłyby remaki takich seriali jak Kapitan planeta i planetarianie czy Rekiny z wielkiego miasta.
Inną, mniej inwazyjną metodą przedłużania życia serii jest produkowanie spin-offów.
Nawet najlepszy serial powoduje z czasem zmęczenie materiału, tak wśród członków ekipy, jak i widzów. Spin-offy pozwalają na świeży początek, a jednocześnie nie niosą ze sobą tak wielkiego ryzyka jak budowanie nowego fandomu od początku. Czasem taka poboczna seria dotyczy pojedynczego bohatera, który zrobił szczególne wrażenie na widzach - Joey, Better Call Saul - a czasem zabiera widzów w zupełnie nowe czasy. Ta druga metoda ma większe szanse powodzenia, a przede wszystkim większą żywotność (pod warunkiem zbudowania historii równie interesującej jak oryginał).
Tak jak Gra o tron odmieniła rynek seriali telewizyjnych, tak samo zapowiedziany prequel spin-off może mocno namieszać w sposobie tworzenia tego typu kontynuacji. Produkcja ma na wstępie zagwarantowaną ogromną oglądalność, ale wcale niekoniecznie musi ją utrzymać. Każde drobne potknięcie będzie analizowane przez pryzmat hitowego serialu-matki. Gra o tron może zapewnić spin-offowi globalny sukces, ale równie dobrze może go pogrzebać pod nawałem fanowskich oczekiwań. Tak właśnie było ze wspomnianym Joey'em.
W tym kontekście świetnie wygląda sposób w jaki Disney zarządza marką Marvel Cinematic Universe. Filmy superbohaterskie często obrywają rykoszetem, przy okazji dyskusji o kulturze przetwarzania w Hollywood. Nie do końca słusznie, bo przecież filmy Marvela są zaprzeczeniem ciągłych zmian. Zamiast tego Disneyowi udało się stworzyć stałe uniwersum ze stałą fabułą, światem przedstawionym i postaciami. Nawet aktorów w większości przypadków udało się zatrzymać na lata. Również zapowiedziane spin-offowe seriale na Disney Plus dotyczyć będą tylko bohaterów, którzy nie mieli wcześniej solowego filmu. Jakże odmiennie to wygląda w przypadku Gwiezdnych wojen, które za czasów władzy Disneya doczekały się całej masy twardych rebootów, odwołanych projektów, nagłych zmian i niepotrzebnych nikomu spin-offów.
Coraz częściej słychać głosy o tym, że gruntowny reboot Hollywood to konieczność. Całe środowisko musi zmienić myślenie o kinie.
Na ten moment koniunkturę napędzają dzieci lat 80. i 90., ale słychać coraz głośniejsze dobijanie się do drzwi kolejnych pokoleń. Nie wiadomo, czy one z równą chęcią dadzą się wciągnąć w kulturę nostalgii. Nie wspominając o tym, że metoda ciągłego wznawiania i przerabiania filmowych serii od czasu do czasu ponosi olbrzymie klęski, by wspomnieć tylko Dark Universe.
Coraz większa liczba fanów zaczyna nabijać się z kolejnych rebootów i nikomu niepotrzebnych sequeli. Sam śmiech to jednak za mało, by zmienić zdanie wielkich wytwórni. Do nich przemawia tylko twardy pieniądz. Bojkot prequela o Hanie Solo bardzo zabolał Disneya. HBO też nie bez powodu woli się wstrzymać z pierwszymi reakcjami na pilot spin-offa Gry o tron przed produkcją kolejnych serii. Do niedawna rebooty były gwarancją szybkiego i łatwego zarobku. Ale to może się wkrótce zmienić. Wszystko zależy od kinomanów.