Nowy sezon „Ricka i Morty'ego” to jazda bez trzymanki. 2 odcinek jest najbrutalniejszy w historii serialu
„Rick i Morty” nigdy nie unikał kreskówkowej przemocy, ale najnowszy epizod 5. sezonu jest pod tym względem wyjątkowy. Przez cały odcinek będziecie oglądać, jak Rick, Beth, Morty, Summer i Jerry umierają. I znowu, a potem jeszcze raz. Może zabrzmi to dziwnie, ale końcowy efekt jest przezabawny.
Uwaga! Tekst zawiera spoilery z dwóch odcinków nowego sezonu „Ricka i Morty'ego”.
O kryzysie „Ricka i Morty'ego” napisano i powiedziano w internecie przez ostatnie półtora roku mnóstwo. Sam też poświęciłem temu tematowi więcej niż jeden tekst, co wcale mnie nie cieszyło. Świat potrzebował takiego serialu jak „Rick i Morty”, a coraz słabsza forma tworzących go scenarzystów sugerowała, że to będzie trochę taka popkulturowa supernowa. Rozbłyśnie niezwykle jasno, ale też bardzo szybko się wypali. Ostatnie odcinki należące do końcówki 4. i początku 5. sezonu pokazują jednak odwrót od tego trendu. Animacja Justina Roilanda i Dana Harmona znów jest odważna, znów szalona, znów niezwykle pomysłowa. I nareszcie wróciła do inteligentnego korzystania z gatunkowych tropów science fiction.
Już druga połowa poprzedniego sezonu pokazała, że serial odzyskał dawną świeżość i lotność, a czerwcowe otwarcie 5. serii tylko to potwierdziło. W epizodzie „Mort Dinner Rick Andre” twórcy animacji postawili na niezwykle zabawną opowieść, która w ciekawy sposób operowała komiksowymi stereotypami, a jednocześnie nie bała się rzuć nowego światła na relacje Morty'ego z Rickiem i Jessiką (więcej o mocnych stronach tego odcinka przeczytacie TUTAJ). Ten niewymuszony humor trzyma się 5. sezonu również przy okazji „Mortyplicity”. To szaleńcza jazda bez trzymanki, w której trakcie trup ściele się wyjątkowo gęsto. Nawet jak na ten serial.
„Rick i Morty” uwielbia zabijać swoich bohaterów, by udowodnić coś widzom.
Alternatywne wersje rzeczywistości, klony, czy, jak w tym wypadku, kopie. Każda okazja na zwiększenie liczby Ricków i Mortych, których można potem w efektowny sposób pozbawić życia, jest przez Roilanda i Harmona mile widziana. Sam koncept nie musi być zresztą wyjątkowo skomplikowany i w „Mortyplicity” zdecydowanie nie jest. To opowieść oparta na bardzo prostym schemacie. Rick postanowił skopiować członków rodziny Smithów i wystawić te sklonowane wersje jako wabiki na ewentualnych wrogów. Rzecz w tym, że Rick-wabik wpadł na identyczny pomysł. A jego kopia postanowiła stworzyć własną kopię, która wpadła na identyczny pomysł, aż liczba wabików wzrosła do nieskończonych rozmiarów, zacierając całkowicie granicę między tym, która rodzina jest tą prawdziwą i oryginalną.
Ma to oczywiście dwojaki cel. Z jednej strony wzmacnia ideę obecną od samego początku w „Ricku i Mortym”, że poznanie jest czymś ograniczonym. Nie sposób powiedzieć, która z setek wersji rodziny, która z rozlicznych alternatywnych rzeczywistości, która Beth jest prawdziwa. W jednym z wcześniejszych odcinków Rick i Morty porzucają zresztą swój oryginalny świat, który został „zcronenbergowany” i przenoszą się do innego, bo tak naprawdę nie ma to wielkiego znaczenia. Każda istniejąca wersja Smithów jest prawdziwa. W jakimś sensie każda jest prawdziwsza od pozostałych, przynajmniej dopóki to właśnie ją śledzimy na ekranie.
Drugi cel jest równie interesujący. Widać wyraźnie, że twórcy „Ricka i Morty'ego” chcą od swoich widzów przywiązania do bohaterów i jednocześnie liczą na to, że będziemy ich traktować jak coś absolutnie wymiennego. Podobnie jak w poprzednim odcinku, tutaj również nikt nie okazuje się bohaterem. Beth może mieć swoje dylematy moralne, Morty swoją niepewność, Jerry strach a Summer obojętność, ale koniec końców oni wszyscy mordują swoje kopie (albo swoich stworzycieli, zależy jak na to patrzeć). Nikt ze Smithów nie zasługuje na ocalenie, dlatego koniec końców wszyscy giną w cudownie brutalny i pomysłowy sposób.
Serial „Rick i Morty” znów jest science fiction w najlepszym wydaniu. I nie tylko dlatego, że wspomniany w nim został Isaac Asimov.
Mam niezwykle mocne przekonanie, że rolą wybitnego science fiction jest od zawsze stawianie przeszłych idei w nowym świetle czy kontekście. W popkulturze znajdziemy setki opowieści o klonach, androidach i ich człowieczeństwie. Ten pomysł nabrał rumieńców, odkąd w latach 40. Asimov ukuł swoje prawa robotów i aż do dzisiaj nie został do końca wyczerpany. „Rick i Morty” mówi na ten temat coś nowego i w sposób, którego wcześniej nie widzieliśmy. Należy twórców za to zdecydowanie chwalić.
Zwłaszcza że w międzyczasie nie zapominają też o humorze i w bardzo pomysłowy sposób inkorporują go do opowiadanej historii. W międzyczasie sami podważają własną wizję identycznych kopii, które nigdy w życiu nie domyślą, że są kopiami. W jaki sposób? Otóż wiele wabików wcale nie wygląda prawdziwie. Twórcy klonów z czasem robią się leniwi, albo chcą spróbować czegoś nowego. I wtedy cały koncept się rozpada. Bo czy wabik, który doskonale wie, że jest tylko wabikiem nadal pozostaje czymś wartym oglądania? „Rick i Morty” daje na to dosyć jasną odpowiedź, a ponieważ robi to z humorem i brutalnością, to efekt końcowy cieszy od pierwszej do ostatniej minuty.