Kyle Dixon i Michael Stein zabierają nas w niesamowitą, syntezatorową podróż w czasie, w sam środek barwnych, neonowych lat 80., i dziecięcych marzeń o mistycznej przygodzie.
Jest coś niezwykłego w tej odledłej już dekadzie lat 80. Niby kiczowata; niby analogowa (szczytem nowoczesnych trendów była telewizja satelitarna, z MTV na czele, oraz walkman); w sumie była to chyba najgorsza dekada dla kina (tak, tak, oczywiście pojawiło się parę magicznych i kultowych dzieł kina rozrywkowego, ale jako całość X muza była w dość sporym dołku twórczym).
Z muzyką nie było za to najgorzej. Jasne, królowała tandeta, ale pośród niej można było znaleźć całkiem niemało perełek. Przede wszystkim jednak, chyba żadna dekada nie posiadała tak charakterystycznego stylu i faktury i brzmienia co lata 80. Królowały syntezatory. Przez jednych znienawidzone, przez drugich uwielbiane. Czy się to komuś podoba czy nie, to one wykreowały to specyficzne brzmienie i jego melancholijną atmosferę.
Trudno więc byłoby sobie wyobrazić soundtrack do serialu "Stranger Things", jawnie oddającemu hołd popkulturze lat 80. (filmom, serialom, książom i muzyce), który zostaby nagrany bez użycia syntezatorów.
Zresztą przeżywają one ostatnio swoją drugą młodość, gdyż cała masa dzisiejszych młodych gwiazd pop (od Katy Perry po Ellie Goulding ) dość gęsto i często korzysta z nich w swoich przebojach. W dodatku, od kilku dobrych lat całkiem prężnie rozwija się gatunek synthwave, bazujący właśnie na syntezatorowym brzmieniu lat 80., który brzmi tak bardzo ejtisowo, że chyba nawet bardziej, niż to miało miejsce w rzeczywistości.
Do gatunku synthwave należy też zaliczyć podzielony na dwie części soundtrack "Stranger Things" Kyle’a Dixona i Michaela Steina. Jako całość głęboko osadzony w elektronicznych brzmieniach, które z miejsca przywiodą wam skojarzenia z klasykami sci-fi, typu "Terminator" czy "Ucieczka z Nowego Jorku" albo "Coś". Obie części ścieżki dźwiękowej stanowią spójną całość, z tymże Vol. 1 jest trochę bardziej dynamiczny i synthwave’owy, chwilami też ambientowy, podczas gdy Vol. 2 ma bardziej spokojny, stonowany charakter, bliższy nowoczesnej elektronice.
Nie da się natomiast opisywać i oceniać owego soundtracku inaczej niż jako spójną całość, tym bardziej, że poszczególne utwory na każdej z dwóch części są dość krótkie, rzadko kiedy trwają ponad 3 minuty (przeważnie ich czas trwania to trochę ponad minuta). Ta fragmentaryczność sprawia też, że jedynym sposobem, by w pełni wejść w klimat jest słuchanie właśnie owego albumu w całości, a nie tylko poszczególnych utworów.
Wtedy to tworzą one dwie wspaniałe suity. Nastrojowe, pełne tajemnicy, mające senną, ale i po trochu mistyczną atmosferę rodem z klimatycznego filmu grozy i sci-fi.
Słuchając Vol. 1 "Stranger Things" co bardziej osłuchani odbiorcy wyłapią z łatwością ewidentne muzyczne nawiązania do twórczości Giorgio Morodera, Tangerine Dream, Johna Carpentera (który tworzył muzykę do własnych filmów). Z kolei Vol. 2, jak pisałem wcześniej, jest mniej syntezatorowy, a bardziej awangardowy, nawiązujący do twórczości Atticusa Rossa i jego tworzonych wspólnie z Trentem Rezonrem soundtracków do takich filmów jak "Social Network" czy "Zaginiona dziewczyna".
O jakości danego soundtracku świadczy przede wszystkim fakt, na ile zawarta na nim muzyka spełnia swoją rolę jako ścieżka dźwiękowa do danego filmu/serialu/gry, ale tym co wyróżnia go spośród innych, nawet wybitnych dzieł, jest to, na ile potrafi funkcjonować on jako odrębna całość i nadawać się do słuchania w oderwaniu od kontekstu.
Kyle Dixon i Michael Stein dokonali właśnie czegoś takiego – udało im się stworzyć po prostu świetną, klimatyczną muzykę, która ma potencjał, by stać się równie kultową jak sam serial "Stranger Things".
Oczywiście nie każdemu słuchaczowi przypadnie do gustu, natomiast nie wyobrażam sobie, by miłośnicy syntezatorów, atmosfery lat 80. i oczywiście serialu "Stranger Things" byli zawiedzeni.