„Sukcesja” symbolicznie kończy erę „House of Cards”. Produkcja HBO zapisze się w historii seriali
"Sukcesja" już została ogłoszona jednym z najważniejszych seriali ostatnich lat. To nie ulega wątpliwości. Produkcja HBO jest przy okazji dowodem, że powoli umiera pewna idea zapoczątkowana przez Netfliksa przy premierze "House of Cards".
Uwaga spoilery z „Sukcesji”.
Kiedy David Fincher planował „House of Cards”, od razu założył, że musi zrealizować cały sezon. Nie wchodziło w grę przygotowywanie odcinka pilotażowego, niekończące się poprawki do scenariusza i przede wszystkim ryzyko, że po wielu miesiącach pracy, nie będzie mógł opowiedzieć swojej historii do końca. David Fincher podkreślał w wywiadach, że to, co robi, to w gruncie rzeczy nie serial, a wielogodzinny film. Jest w tym zdaniu nutka wyższości hollywoodzkiego reżysera, który serial cały czas postrzega jako tą masową i produkowaną przemysłowo rozrywkę.
Netflix nie dość, że zamówił cały sezon, to jeszcze wyemitował go w całości, korzystając ze znanej jeszcze z epoki kaset wideo kultury binge’owania.
Serwis mówił, że daje widzom wolność wyboru, że to nie telewizja powinna decydować, kiedy obejrzysz ukochany serial. Coś co było sprytną marketingową zagrywką obliczoną na odróżnienie się od konkurencji, dość szybko stało się punktem odniesienia dla całej branży. Widzowie pokochali ten sposób dystrybucji i wydawało się, że to właśnie w tym kierunku będzie zmierzać serialowa branża.
Zmiany zaczęły zachodzić również w narracji. Cliffhangery co prawda nie zniknęły całkiem, ale seriale nie potrzebowały już aż tak mocnego akcentu w finale, bo nie musiały utrzymywać widza w niepewności przez cały tydzień. Zmiany dotknęły samej konstrukcji odcinków, bo przestawałby być one potrzebne jako podstawowe jednostki do opowiedzenia satysfakcjonującej historii. Ciężar opowieści przesuwany był na cały sezon, co wraz z finansowym rozpasaniem prowadziło do tego, że wiele seriali sprawiało wrażenie niepotrzebnie rozciągniętych, wypełnionych po brzegi nieistotnymi wątkami – choć to temat na inny tekst, jest w tym również wątek odrzucania innych zasad, które do tej pory rządziły telewizją.
Netflix miał zmienić świat, a nic się nie stało.
A jednak większość serwisów VOD nie poszła drogą wytyczoną przez Netfliksa. Największe serialowe hity cały czas mozolnie wychodzą tydzień po tygodniu, czasem tylko jeden z graczy udostępni na start 2 lub 3 epizody. Okazało się bowiem, że taka strategia nikomu się nie opłaca.
Odcinki nie udostępniane od razu to dłuższy czas życia serialu. Cotygodniowe rozkminy fanów, dyskusje w mediach społecznościowych i materiały, prasowe, do których również my tu w serwisie dokładamy cegiełkę. To również cotygodniowe uzupełnienie biblioteki, które sprawia, że widz nie może, jeśli chce śledzić ulubiony serial w trakcie jego emisji, wykupić abonamentu na miesiąc i pożegnać się z serwisem.
Odcinek rządzi
Historię serialu telewizyjnego najlepiej widać, gdy popatrzy się na jego kamienie milowe. „House of Cards” zapowiadało rewolucję w dystrybucji i konsumpcji, a tymczasem 10 lat później, jeden z najwybitniejszych seriali w historii pokazuje coś zupełnie innego. Opowieść o rodzinie Royów i ich pieniądzach to przede wszystkim historia zamknięta w odcinkach. Jasno od siebie oddzielonych, każdy z nich opowiada inną część historii. Czasem to niemal niezależne filmy, które zaburzają tempo opowieści, wstrzymują ją na kilka chwil, aby przyjrzeć się jakiemuś detalowi, jak w epizodzie „Prague”, gdzie mogliśmy zobaczyć, jak bawi się najbogatszy 1% populacji. Albo w tym całkiem już świeżym, który pokazał dzień śmierci Logana Roya.
„Wesele Connora” to ukoronowanie serialu i zapewne największy konkurent dla „Long Long Time” („The Last of Us”) w wyścigu do branżowych nagród. To właśnie w tym epizodzie ujawnia wigor opowieści odcinkowych rozumianych jako zarazem część większej historii, ale również jako niezależna całość, która w kilkadziesiąt minut ma dać widzowi intensywną i satysfakcjonującą opowieść. Jesse Armstrong i jego ekipa w trakcie tego trzęsienia serialowej ziemi pozwalają, aby na wierzch wypłynęły wszystkie najbardziej charakterystyczne dla serii elementy, ale jednocześnie sam odcinek tak świetnie rezonuje właśnie dlatego, że jest niejako wyjęty z porządku następującej po sobie fabuły.
Czytaj także: 3. odcinek "The Last of Us" to telewizja wybitna. I przy okazji piękny hołd dla społeczności LGBT
Po co nam odcinki?
W krytycznej rozmowie o serialach od czasu do czasu pojawia się ten wstydliwy dla opowieści w odcinkach zarzut, że ich rodowodu należy szukać w okolicach ery przemysłowej, gdy dzięki pracy fabryk i manufaktur zaczęła się produkcja „seryjna”. Ten intelektualny prztyczek ma sugerować, że serial, jako medium jest odtwórczy, że może być poprawny, ale zawsze będzie tylko masowym i tworzonym wedle pewnych procedur produktem.
Nie jest to oczywiście kłamstwo i rzeczywiście bardzo wiele emitowanych dzisiaj produkcji to nowe wersje tych samych opowieści, wątków, które próbuje się opakować w nowy papier i sprzedać jako coś wyjątkowo świeżego. Jednocześnie trudno nie odnieść wrażenia, że serialowa formuła zmienia się tak, jak zmieniają się inne media, dopasowując swój kształt do odbiorcy. A historie w odcinkach wyjątkowo ciasno przylegają do naszych zwyczajów i potrafią odkształcić się, aby przyjąć taką formę, jaka nam widzom jest akurat potrzebna.
Zaryzykuję stwierdzenie, że idea udostępniania całych sezonów była od początku skazana na niepowodzenie. „Sukcesja”, podobnie jak „Gra o tron” czy „The Last of Us”, a nawet „Andor” (który niestety przeszedł u nas bez tak donośnego echa, na jakie zasłużył) to seriale-wydarzenia. To opowieści, które dojrzewają w publicznym dyskursie, w rozmowach, dyskusjach i kłótniach z twardogłowymi widzami, którym wszystko przeszkadza. Mają one zdolność do ponadnarodowego przeżywania kultury, które może trwać latami, łączyć, dzielić i jednocześnie uczyć bycia w tej kulturze razem. Choć brzmi to bardzo nadęcie, to w gruncie rzeczy jest to dość prosta odpowiedź i potrzeba wynikająca z gigantycznej atomizacji społeczeństwa, z erozji więzi w bardzo niespokojnym świecie.
Opowieści takie jak „Sukcesja” i „Gra o tron” i wiele innych, pozwalają poczuć się częścią większej całości, a cotygodniowe emisje nadają temu przeżywaniu rytm i stają się wspólnym rytuałem, być może wypełniającym pustkę po innych, zagubionych już doświadczeniach.
Z naszej perspektywy ten rytm jest naturalny, z perspektywy korporacji – uzasadniony finansowo. Dzisiaj z całą pewnością możemy już powiedzieć, że eksperyment Netfliksa zapoczątkowany przez „House of Cards” po prostu się nie udał, choć nie będę ukrywał, że to coś złego.
Czytaj także: To koniec walki o sukcesję! Kto przejął władzę w Waystar Royco? Podsumowujemy finał serialu HBO