Byłem. Widziałem. Chcę zapomnieć. „Terminator: Genisys” nie daje ani jednego powodu, aby zaprzątać sobie nim głowy. To film tak nijaki, że w kilka dni od wizyty w kinie zapomnicie o istnieniu tego potwora. Od całkowitej kompromitacji produkcję ratuje jedynie sam Arnold Schwarzenegger.
Jeżeli mamy tutaj wielkich fanów pierwszych „Terminatorów”, ostrzegam – produkcja nieznanego wcześniej reżysera Alana Taylora wywraca świętości Camerona do góry nogami. „Terminator: Genisys” to nic innego jak mieszanka elementów z poprzednich odsłon. Nie ma tutaj praktycznie żadnej wartości dodanej. Są za to dziesiątki scen, które próbują rywalizować z filmami z 1984 i 1991 roku. Zupełnie bezskutecznie.
Określenie „profanacja” byłoby jak najbardziej na miejscu, gdyby nie udana rola Arnolda Schwarzeneggera.
To były gubernator Kalifornii od samego początku do samego końca ciągnie ten film. „Terminator: Genisys” nie istnieje bez Schwarzeneggera. Podstarzały model T800 jest głównym motorem napędowym filmu, który równie dobrze mógł nigdy nie powstać. Na nieobecności tej produkcji nie straciliby ani miłośnicy letnich blockbusterów, ani fani pierwszych dwóch „Terminatorów”.
Arnold Schwarzenegger realizuje w „Terminator: Genisys” kilka fundamentalnych zadań. Po pierwsze, przyciąga do kin starszych miłośników science-fiction, którym filmy Camerona zerwały w 1984 i 1991 roku czapki z głów. Producenci nowej super-produkcji na każdym kroku mrugają do fanów T1 I T2, próbując zakryć braki w scenariuszu czy grze aktorskiej nawiązaniem do kultowych scen. Oczywiście z „I’ll be back” na czele.
Po drugie, Schwarzenegger jest… solidnym elementem komediowym. Stary, niemal sypiący się Terminator modelu T800 rzuca sucharami z podobną częstotliwością do tej, z jaką wypadają łuski z dzierżonego przez aktora obrzyna. Nie zaprzeczę, jako forma pewnego pastiszu względem poprzednich odsłon, zabawny T800 wypada naprawdę dobrze. Postać Schwarzeneggera jest „tym trzecim”, który ma za zadanie rozweselać widzów i pilnować, żeby ci nie ziewali w kinowych fotelach. To naprawdę się udaje.
Po trzecie w końcu, Arnold Schwarzenegger to jedyny aktor na planie „Terminator: Genisys”, który potrafi grać. Nie przesadzam. Jestem naprawdę rozczarowany Emilią Clarke. O ile matka smoków jak ulał pasuje do produkcji telewizyjnej, tak w wielkim, kinowym formacie aktorka nie sprosta waszym oczekiwaniom. Emilię można lubić, jej twarz może się dobrze kojarzyć wszystkim miłośnikom „Gry o Tron”, ale prawda jest taka, że jej gra jest taka sama, jak jej rola – płytka, tendencyjna i nudna.
Na tle wszystkich pozostałych aktorów Arnold Schwarzenegger lśni jak najjaśniejsza gwiazda. Aktor – kulturysta ze swoją odświeżoną kreacją deklasuje na kilometry Sarę Connor, jej syna Johna czy dzielnego, do bólu byle-jakiego żołnierza Kyle’a Reese’a. Gdyby nie zaskakująca obecność J.K. Simmonsa, „Terminator: Genisys” nie miałby naprawdę nic do zaoferowania, nie licząc byłego gubernatora.
„Terminator: Genisys” to nie tylko maraton nijakiej gry aktorskiej, ale również festiwal scenariuszowych niedorzeczności.
Fabuła letniego block-bustera jest oparta na podróży w czasie. Podróżuje z kolei każdy, z każdym i w każdej konfiguracji. Terminatory cofające się w przeszłości, aby zabić Sarę Connor. Sara Connor skacząca do przyszłości, aby zniszczyć Skynet. Skynet, który ratuje się przed zniszczeniem ucieczką w przeszłość. John Connor skaczący w… dobrze, wystarczy.
Scenarzyści „Terminator: Genisys” mieli naprawdę ciekawy pomysł. Niestety, pogmatwali go tak mocno, że liczba absurdów i niedorzeczności zaczęła wychodzić poza poziom przeciętnego letniego hitu. Jeżeli ktoś chce wybrać się do kina, ponieważ uwielbia świat Terminatora, będzie srodze rozczarowany. Wszystkie dotychczasowe pomysły z tego uniwersum zostały wykorzystane po macoszemu. Natomiast nowe elementy są nijakie i odrzucają. „Terminator: Genisys” nie zostawia po sobie nic ciekawego, a psuje mnóstwo dotychczasowych wątków.
Na całe szczęście „Terminator: Genisys” jest tak niedorzeczne, że bardzo łatwo zakwalifikować tę opowieść jako coś na kształt historii alternatywnej. Letniej opowieści snutej tylko po to, aby zarobić wasze pieniądze. Bajania, które wykorzystuje znane twarze, sceny i dialogi, aby zyskać na kultowej, stworzonej przez Jamesa Camerona marce.
Nie licząc roli Schwarzeneggera, „Terminator: Genisys” ratują jeszcze tylko bardzo dobre efekty specjalne. Na wyjątkowe wyróżnienie zasługuje zwłaszcza scena na moście, która została wykonana po prostu mistrzowsko. Wystarczy jednak sięgnąć pamięcią do świetnego „Terminator 2: Dzień Sądu” aby przypomnieć sobie, że znośne komputerowe efekty to zdecydowanie zbyt mało, aby przeskoczyć poprzeczkę zawieszoną przez Camerona. Średni film akcji i fatalna odsłona cenionej serii.