REKLAMA

Minął rok, a ja znowu oglądam „The Office”. Czy to już bycie przegrywem, czy jeszcze pandemia?

Ponad rok temu, kiedy za oknami szalała pandemia i zabunkrowaliśmy się w domach, uprzednio wykupując ze sklepów jedzenie i – jak nakazuje rozsądek – papier toaletowy, ja poszłam do „Biura”. Tak mi się tam spodobało, że wróciłam. I z przerażeniem zastanawiam się: czy to już bycie przegrywem, czy jeszcze pandemia?

the office najlepszy sitcom
REKLAMA

Mój czas spędzony w pandemii dość dobrze opisuje obrazek z Bohaterem w roli głównej (pewnie nie powinnam tego pisać, ponieważ Przemek Pająk powiedział mi kiedyś, że czyta wszystkie moje teksty). Bardzo poważny ziemniako-mumin pyta: „O której można włączyć serial, żeby nie czuć się odrażającym nierobem?”. Wypisz, wymaluj ja rok temu i nawet rysopis się zgadza, bo leżąc w pozycji embrionalnej na kanapie, opatulona szarym kocem, wyglądałam jak kartofel.

REKLAMA

Kiedy tylko wybijała odpowiednia godzina, wyznaczająca kres obowiązków, wpadałam stylem „łamany parkour” na specjalnie przygotowane legowisko (mnóstwo poduch, koce, jedzenie w misce na wyciągnięcie ręki) i leżałam na nim prawie bez ruchu, wpatrując się w ekran, dopóki oczy nie zaczęły mi krwawić.

I tak mijał każdy dzień z „The Office”.

Każdy pieprzony dzień. Przez jakiś miesiąc. 204 odcinki, trwające średnio 22 minuty, co daje łącznie ok. 75 godzin dobra. Bekowałam z Michaela razem z Jimem i Pam, koniec końców pokochałam Dwighta i nienawidziłam Andy'ego. Kolejne odcinki i sezony „The Office” (przynajmniej do czasu, kiedy Michael wciąż jest w „Biurze”) można zamknąć w czterech słowach – harder, better, faster, stronger.

To prawdziwa jazda po bandzie. Sitcom tak bezpośredni i przekraczający granice politycznej poprawności pewnie dziś nie mógłby powstać.

Krótko mówiąc: wsiąkłam. Skoro pandemia zabrała mi moją codzienność, spotkania z rodziną, przyjaciółmi, a nawet zwykły rytm dnia, musiałam odnaleźć sens gdzie indziej i znalazłam go właśnie w Dunder Mifflin. Najtrudniejsze było rozstanie, tym bardziej że niekończący się finał to prawdziwy wyciskacz łez. Słowo daję, wyłam jak Angela po Sprinklesie, kiedy 27 odcinek 9. sezonu dobiegł końca.

W trakcie kolejnych miesięcy przerobiłam jeszcze inne sitcomy – drugi raz od początku do końca obejrzałam „Różowe lata 70.”, a potem – bo w redakcji zachwalali – w końcu dałam się namówić na „Współczesną rodzinę” (swoją drogą, czy Phil to nie Michael, który znalazł sobie żonę i dorobił się dzieci?).

Za każdym razem koniec był przytłaczający i powodował wielką pustkę w moim życiu. Gdzie tam, on siał spustoszenie. A jeśli powstaje dziura, trzeba ją czymś załatać.

Doszłam do wniosku, że moje pandemiczne życie, ogołocone z wielu rozrywek, potrzebuje sitcomu. Kiedy już nic się nie chce albo kiedy można przestać udawać, że pandemię wykorzystało się do tego, aby nauczyć się 15 nowych języków, przeczytać 2137 książek (koniecznie klasykę literatury!) i nadrobić najbardziej wartościowe i przełomowe filmy, poczynając oczywiście od „Wjazdu pociągu na stację w La Ciotat” braci Lumière, sitcom jest jak balsam dla duszy.

Po pierwsze, nie ocenia. Po drugie, nie wymaga.

Problem polega na tym, że kiedy obejrzysz już „The Office” i parę innych (prawie) równie dobrych tytułów, zdajesz sobie sprawę, że naprawdę śmiesznych sitcomów jest jak na lekarstwo. Doszło to tego, że w całkowitej desperacji (przegryw: 1, pandemia: 0) urządziłam sobie kilka wieczorków, w trakcie których testowałam kolejne produkcje. Postanowiłam sobie jedno: oglądam tylko pierwszy odcinek, jeśli zaiskrzy, a przynajmniej uniosą mi się kąciki ust na chociaż pół sekundy, dam szansę tytułowi i obejrzę kolejne epizody.

Efekt jest taki, że porzuciłam w końcu „Parks and Recreation” (niestety, seans zaraz po „The Office” sprawia, że serial jawi się jako popłuczyny po „Biurze”, mimo że bywa śmieszny), nie dałam rady ponownie wkręcić się w „Jak poznałem waszą matkę”, obejrzałam po jednym odcinku „Brooklyn 9-9”, „Community”, „Dobrego miejsca” (tu, przyznaję, było znośnie), brytyjskiego „The Office” i jeszcze kilku tytułów, których nie pamiętam. Mission failed. Przez większość wieczorów, wyglądałam tak:

Więc może wcale nie chcę nowości? Może chcę po prostu dobrze się bawić, nawet jeśli to oznacza życie „w zawieszeniu”?

Żeby wrócić do Dunder Mifflin przymierzałam się kilka razy. Też tak macie, że przez pogoń za nowościami, patologiczną wręcz chęć bycia na czasie i wewnętrzne, pulsujące „o rany wychodzi tyle nowości, nie mogę być nędzną wersją siebie i oglądać setny raz to samo”, czujecie wyrzuty sumienia, kiedy po raz kolejny pochłania was ta sama historia? To dziwne poczucie wstydu, że przecież nie powinnam, że tracę czas, że mogłabym obejrzeć coś nowego, chociaż próba znalezienia wartościowego (z różnych względów) i dobrego serialu bywa męcząca i irytująca.

Stoimy gdzieś w rozkroku pomiędzy tym, by nie wypaść z obiegu, a pozwolić sobie na bezpieczną przystań. Na kolejnych grupach poświęconych serialom widzę, jak ludzie przeganiają się w obejrzeniu jak największej liczby tytułów na Netfliksie, odhaczając kolejne pozycje na swoich listach „to-watch”, które niebezpiecznie przypominają te „to-do”. Ze zgrozą stara ja przegląda się w tych postach jak w lustrze. Hej, to nie konkurs, nie dostaniesz za to nawet medalu ze sreberka z jogurtu!

Ostatni rok to bardzo dziwny czas w moim życiu. Z jednej strony mam poczucie pewnej stagnacji – brak planów, reorganizacja życia codziennego, a z drugiej strony myślę sobie, że bardzo dużo się wydarzyło (w Dunder Mifflin na pewno, hehe). Może to nie tylko pandemia, może to też bycie przegrywem (koncertowo się podłożyłam z tym tytułem, przyznaję), ale czasem dobrze jest, kiedy świat po prostu się zatrzyma. Powrót do „The Office” to nie tylko chęć obejrzenia porządnego sitcomu, a nie czerstwych żartów jak w co drugiej komedii, ale też tęsknota za „koronawakacjami”, kiedy przez moment wydawało się, że można na chwilę odpuścić. A przecież w Scranton wszystko jest prostsze.

REKLAMA

Efekt „leniwej” pandemii? Być może. A może syndrom sztokholmski. W końcu kochamy historie, które już znamy. Skoro raz było fajnie, można spróbować jeszcze raz dać sobie tę przyjemność, a nuż nie będzie konsekwencji. Tak, tak, zgadliście – that's what she said.

Oscarowe i głośne tytuły możesz obejrzeć w CHILI za darmo dzięki nowej promocji Logitech – sprawdź

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA