Co ostatecznie decyduje o tym, że dany film jest klapą lub sukcesem? "Valerian" miał ciekawy temat, został wykonany sprawną ręką, a o takim budżecie mogłoby pomarzyć wielu europejskich twórców. Niestety wyniki finansowe pokazują, że dzieło Bessona spotka marny koniec.
Pozornie wszystko było na dobrej drodze do powtórzenia sukcesu "Avatara", "Gwiezdnych Wojen" czy "Strażników Galaktyki". Wymieniam te trzy filmy nieprzypadkowo, gdyż "Valerian i miasto tysiąca planet" od pierwszych zwiastunów wyraźnie przywodził na myśl wizualne skojarzenia z dziełami Jamesa Camerona czy George’a Lucasa.
Luc Besson przygotował widzom iście kosmiczne widowisko, pełne akcji, obcych form życia oraz olśniewających efektów specjalnych i niesamowitych plenerów CGI. "Valerian" od strony wizualnej prezentuje się po prostu obłędnie.
Na pierwszy rzut oka mamy więc pewniaka do miana wakacyjnego superprzeboju. Co poszło nie tak?
Plakaty i spoty promujące "Valeriana" już od ładnych kilku tygodni można spotkać w wielu miejscach na świecie, film ma w sobie wszystkie składniki, które kochają fani wielkich widowisk sci-fi oraz komiksów.
Sam Besson, dla którego "Valerian i miasto tysiaca planet" jest projektem życia, był tak pewien sukcesu swojego dziecka, że jest już gotowy do produkcji dwóch sequeli.
Budżet "Valeriana" był olbrzymi. Oficjalna kwota, którą podają producenci to 177 milionów dolarów. Nieoficjalnie mówi się o ponad 200 milionach zainwestowanych w superprodukcję Bessona.
Czyni to z "Valeriana" nie tylko najdroższy europejski film wszech czasów, ale też najdroższą niezależną produkcję w historii. Trzeba dodać, że film powstał poza wielkimi studiami, a głównymi producentami są Besson i jego żona.
Wiele wskazuje na to, że "Valerian" może się nawet nie zwrócić. W Stanach w weekend otwarcia film zarobił ok. 17 milionów dolarów... Jak na tego typu superprodukcję (i z takim budżetem) jest to suma wręcz katastrofalna. Nawet w czasach jesiennej posuchy 17 milionów uważane jest za skromną kwotę.
Obecnie (po dwóch tygodniach w dystrybucji) film Bessona zarobił w USA trochę ponad 30 milionów i drugie tyle na rynkach międzynarodowych.
Żeby wyjść na zero, "Valerian" musiałby zarobić globalnie ok. 400 milionów dolarów. Teoretycznie jest to możliwe, ale dość mało prawdopodobne.
Niewiele filmów - chyba, że są częścią większej serii lub Uniwersum - jest w stanie zarobić ponad 300 milionów dolarów na rynkach poza Ameryką.
Czy zawiniła mało znana obsada? Raczej nie. W "Avatarze" też nie było zbyt wielu znanych aktorów w rolach głównych, a nie przeszkodziło to dziełu Camerona stać się najbardziej kasową produkcją wszech czasów.
Poza tym, nie żyjemy w czasach, w których to gwiazdy ekranu przyciągają ludzi do kas kinowych. Oczywiście można było znaleźć bardziej charyzmatyczne postaci, niż "zaspany" Dane DeHaan, czy modelka Cara Delevingne.
Czy problem leżał w tym, że "Valerian" nie należy do żadnej znanej franczyzy? To już jest bardziej prawdopodobne.
Masowa widownia funkcjonuje wedle sztywnych i dość hermetycznych schematów zachowań i dopóki nie widzi niczego, co jest jej znane, to wyznaje zasadę ograniczonego zaufania.
Doszliśmy do takiego punktu w masowej rozrywce, że ustanowiliśmy sobie kilka monolitów popkultury. Wystarczy spojrzeć np. na "Star Wars", filmy Marvela, animacje Pixara i ciężko jest się przebić przez nie jakimkolwiek innym franczyzom.
Przypadek "Valeriana" bardzo mocno przywodzi skojarzenie z finansową klapą "Johna Cartera" w 2012 roku.
Jestem fanem tego filmu, uważam go za jedno z lepszych widowisk ostatnich lat. Problemem Cartera był jednak fakt, że pojawił się za późno. I to o kilka dekad za późno. Bo dla przeciętnego widza nie miało kompletnie znaczenia to, że to właśnie John Carter był inspiracją dla największych późniejszych franczyz w historii popkultury. Książkami o Johnie Carterze z Marsa inspirowali się twórcy Supermana, Tarzana, He-Mana, Gwiezdnych Wojen oraz Avatara.
Jakie to ma znaczenie, gdy "John Carter" ma swoją premierę dopiero w 2012 roku, kiedy to zdawał się być już tylko wtórną kalką wymienionych wcześniej filmów?
Z "Valerianem" sytuacja jest analogiczna. Film powstał na bazie francuskiego komiksu sci-fi z lat 60., pionierskiego w swoim gatunku, z którego czerpali twórcy z całego świata.
Natomiast oglądając już sam zwiastun, skojarzenia z "Avatarem" i "Strażnikami Galaktyki" pojawiają się wręcz natychmiastowo. Gdyby ten film powstał 10 lat temu, to z pewnością zawojowałby kino. Ale w 2017 roku, sprawia wrażenie mało oryginalnej kopii.
"Valerian" oczywiście powstał w momencie, który był dla niego najbardziej właściwy. Luc Besson osiągnął już na tyle silną pozycję w branży (oraz dorobił się niemałych pieniędzy), a możliwości techniczne magików od CGI umożliwiły mu pełne przeniesienie rozmachu z komiksów na duży ekran. Mimo wszystko jest to zdecydowanie za późno.
Przypadek "Valeriania" dobitnie pokazuje, że wcale nie jest tak łatwo stworzyć dziś superprzebój kinowy.
Jeśli dany film nie ma nic, czym mógłby jakoś zaciekawić dość kapryśną widownię, to nie pomoże ani wielki budżet, ani olśniewające efekty specjalne, ani światowa kampania promocyjna, spoty, trailery i mnóstwo plakatów w licznych krajach. Widownia ewidentnie nie była nim zainteresowana.
Można też gdybać, czy ludzie po prostu są ostrożni, bo nie znają komiksowego pierwowzoru, szczególnie po ostatnich wpadkach innych filmów, które były zapowiadane jako "największe przeboje lata". Może marka Luca Bessona, przynajmniej w Ameryce, nie jest specjalnym gwarantem jakości?
Warto pamiętać, że Besson nie jest w żadnym razie wybitnym reżyserem. Miał parę udanych strzałów ("Leon Zawodowiec", "Piąty Element"), ale nie były to arcydzieła gatunkowe. Sam "Piąty Element" również został swego czasu chłodno przyjęty przez widownię w Stanach. Przy budżecie 90 milionów, zarobił na tamtejszym rynku trochę ponad 60 milionów.
Poza Ameryką dorzucił jeszcze 200 milionów i ostatecznie przyniósł zysk, ale nie był to jakiś wielki kasowy przebój, a przypominam, jego gwiazdą był Bruce Willis u szczytu swojej kariery.
Wiele wskazuje na to, że na rynku Amerykańskim "Valerian" nie zarobi nawet tych 60 milionów jakie zdołał wygenerować "Piąty Element" 20 lat temu.
"Valerianowi" nie pomagają też zbytnio recenzje (obecnie 52% na Rotten Tomatoes), które wychwalają niesamowitą warstwę wizualną, ale narzekają na niezbyt odkrywczą, i nie za mądrą fabułę.
A może, ludzie zwyczajnie są już nasyceni widowiskami tego typu, a sam Besson przeliczył się wierząc tak mocno, że ludzie rzucą się jak szaleni na wizualną kopię "Avatara" i "Strażników Galaktyki"? Mimo wszystko szkoda. Dopracowanych wizualnie widowisk sci-fi nigdy nie będzie za dużo.
Gdyby "Valerian" okazał się sukcesem komercyjnym, to z pewnością ośmieliłby innych, europejskich twórców do podjęcia podobnego ryzyka. No, ale wszystko zapowiada, że tak się niestety nie stanie.