Jeśli chcesz mnie torturować, włącz mi „Avengersów” – rozmawiamy z Weroniką Rosati o jej karierze w Hollywood
Weronika Rosati jest jedną z niewielu polskich aktorek grających w hollywoodzkich produkcjach. Właściwie jest jedyną tak aktywnie uczestniczącą w przeróżnych amerykańskich projektach. W ostatnich latach współpracowała m.in. z Davidem Lynchem, grała filmową żonę Nicolasa Cage'a oraz pojawiła się w serialach „Supernatural” i „True Detective”
W tym momencie możemy ją zobaczyć w dwóch nowych produkcjach. Na platformach VOD w filmie „Ponad Horyzont!”, w którego obsadzie znalazł się gwiazdor serialu „Zadzwoń do Saula” Patrick Fabian oraz Denise Richards znana z filmu o Bondzie „Świat to za mało”. Jego reżyserem został Andrew Stevens, producent takich filmów jak „Święci z Bostonu” i „Jak ugryźć 10 milionów dolarów”.
W kinach występuje zaś w najnowszym filmie Małgorzaty Szumowskiej „Śniegu już nigdy nie będzie”. W rozmowie ze mną poruszamy tematy związane z tymi oraz kolejnymi filmami (już po wywiadzie okazało się, że zagra we włosko-szkockim thrillerze „It's not over” u boku Christophera Lamberta), a także zahaczymy lekko o sferę prywatną, w tym dramę z Kingą Rusin.
Bartosz Godziński: Kiedy zobaczymy Cię w głównej roli w hollywoodzkiej superprodukcji?
Weronika Rosati: To wcale nie jest moje marzenie. Jeżeli to się zmieni, to po prostu zobaczysz mnie w głównej roli (śmiech). Gram tak dużo ciekawych postaci, że nie jest dla mnie ważne, czy są pierwszo-, czy drugoplanowane. Dla mnie ważniejszy jest sam projekt. Superprodukcje nie są na mojej liście „must do”.
Gram jedną z głównych ról w filmie „Śniegu już nigdy nie będzie” Małgorzaty Szumowskiej, wcieliłam się w drugoplanową postać w „Ponad horyzont!”, a także pojawię się w „NCIS: Los Angeles”. Wkrótce nastąpi premiera filmu „Znajdę cię”, w którym gram m.in. ze Stellanem Skarsgårdem, ale została przesunięta ze względu na pandemię. To są dla mnie naprawdę ważne produkcje.
Kocham stare kino i jeśli ktoś chciałby mnie torturować, to powinien mi włączyć „Avengers”. Dla mnie superprodukcjami, w których grałam, są np. serial HBO „Luck” w reżyserii Michaela Manna, czy popularnym „Supernatural”.
Lista zagranicznych produkcji, twórców i aktorów, z którymi współpracowałaś jest imponująca, dlatego zastanawiałem się, czy po prostu nie istnieje jakiś szklany sufit, przez który nie możesz się przebić, a Ty po prostu grasz role, które chcesz zagrać i tyle.
Tak, chociaż nie odbieram tego tak, bym grała epizodyczne postacie. W „Luck” grałam główną kobiecą postać, w „Supernatural” byłam ważną postacią w jednym z odcinków. Pojawiła się też na pierwszym planie w dwóch odcinkach serialu „The De-tour”. Wcale nie jest tego mało. Mam poczucie, że realizuję się zawodowo i wybieram role biorąc pod uwagę to, czy są interesujące, czy chcę pracować z daną ekipą i przy takim projekcie.
Były oczywiście różne sytuacje, przez które nie zagrałam w jakiejś produkcji, np. to, że zaszłam w ciążę. Odmówiłam też głównej roli w amerykańskim film, bo wolałam zagrać u Szumowskiej. Teraz kiedy już urodziłam, zwracam uwagę na to, jakie są warunki na planie i czy byłoby to wygodne dla dziecka. Z tego powodu również odrzuciłam propozycję w jednym z projektów.
Teraz możemy Cię zobaczyć na VOD we wspomnianym „Ponad horyzont!”. Jak wyglądała praca na planie właśnie tego filmu i kogo w nim grasz? Pojawiasz się w trailerze, ale za wiele z niego nie wynika.
Gram ukochaną trenera, w którego wcielił się Patrick Fabian, a która jest równocześnie menadżerką kitesurfingowca – rywala głównego bohatera. Jestem na drugim planie, ale na dobrą sprawę w tym filmie występują tylko trzy kobiety. Oprócz mnie jest jeszcze Denise Richards i gwiazda Disneya Claudia Lee. Można powiedzieć, że byłam jedną szerzej nieznaną aktorką w tym filmie.
A jak grało ci się u boku Patricka Fabian? Aktor jest bardzo dobrze znany w Polsce dzięki serialowi „Zadzwoń do Saula”. Jakiś czas temu widziałem go też w „Lucyferze” – kolejnym popularnym w naszym kraju serialu.
Jest wspaniałym człowiekiem, ale to tak jak większość aktorów, z którymi współpracowałam w Stanach. Są miłymi, ciepłymi, wyluzowanymi ludźmi, choć zdarzają się wyjątki.
Jakie?
Nie będę wymieniać nazwisk (śmiech). Była jednak jedna gwiazda, na której filmach się wychowałam, a okazała się wielkim rozczarowaniem jako człowiek. To jednak bardzo rzadkie sytuacje. Rozumiem jednak tych ludzi, bo to okrutny i stresujący zawód, więc to w pewien sposób usprawiedliwia niezbyt idealne zachowanie.
Nie tylko Patrick Fabian był sympatyczny, ale trafiła mi się cała ekipa fajnych ludzi. Najważniejszą osobą na planie był dla mnie reżyser Andrew Stevens, który wyprodukował wiele wspaniałych filmów i jest jedną z najbardziej znaczących osób w Hollywood. Z przyjemnością wysłuchiwałam anegdot z jego kariery.
Na plan zabrałaś swoje nowo narodzone dziecko. Jak udało ci się połączyć to z graniem w filmie?
Zagrałam w nim właśnie nie tylko z powodu roli, ale i warunków kręcenia. Moja córka miała w tylko sześć miesięcy.
Czyli to było kilka lat temu, bo teraz, z tego co czytałem, ma trzy lata?
Tak, więc też chciałam grać w czymś lekkim i przyjemnym, by nie zaburzyło to mojego macierzyństwa. Właśnie na to teraz patrzę najpierw, gdy podejmuję decyzje filmowe. Kiedy na przykład dostałam propozycję roli w filmie, kręconym w śnieżycy, na odludziu, to bez wahania odpuściłam.
Na planie „Ponad horyzont!” panowała tak rodzinna atmosfera, że nawet moja córka pojawia się w jednej ze scen, choć nie było tego w planach. Andrew Stevens od początku nie robił z tego problemu. Wręcz od razu starał mi się zapewnić jak najlepsze warunki. Na przykład pozwolił mojej mamie przebywać na planie i reżyserce, więc kiedy grałam, mogła się opiekować moją córką. Więc na dobrą sprawę córka zbytnio nie odczuła tego, że pracowałam.
Wiele kobiet pewnie rezygnuje z ciąży, by „nie wyjść z obiegu”. Tobie udało się jednak jakoś połączyć te dwie role.
Nie jest to łatwe, wiąże się z wyrzeczeniami, ale jest wykonalne. Żeby poświęcać czas córce wieczorem, uczę się roli o 3:00 rano, a dopiero później idę na plan filmowy. Najważniejsza jest więc logistyka.
Przez pewien czas nie mogłam grać, bo nie mogłam sobie pozwolić na role, które byłyby zagrożeniem dla ciąży. Jednak i tak będąc w czwartym miesiącu wystąpiłam w „najgorszej” z możliwych ról dla takiego stanu. Wcieliłam się w morderczynię serialu „Ultraviolet” (śmiech). Była to emocjonalnie obciążająca rola. Wtedy też definitywnie postanowiłam sobie lepiej dobierać projekty.
„Śniegu już nigdy nie będzie” w końcu możemy zobaczyć w kinach. Co z projektem ze Stellanem Skarsgårdem i innymi?
Nigdy nie mówię o projektach, których produkcja nie ruszyła, żeby nie zapeszać. Film ze Stellanem Skarsgårdem nazywa się „Znajdę cię”. Występuje w nim też Connie Nielsen, a mojego filmowego męża gra Stephen Dorff, więc obsada robi wrażenie. To dla niej zdecydowałam się zagrać, bo sama rola nie jest jakaś duża. Dodatkowo jego producentem jest Fred Roos – legenda amerykańskiego kina, która ma na koncie chociażby trylogię „Ojca Chrzestnego”, to człowiek, który odkrył takich aktorów jak Al Pacino czy Diane Lane.
Mieszkasz na stałe w USA, czy pomieszkujesz trochę tam, trochę w Polsce?
Na co dzień mieszkam w Stanach, a do Polski przylatuje tylko na dni zdjęciowe. Szczególnie od momentu, kiedy urodziła się moja córka, jestem bardziej stabilna pod kątem miejsca zamieszkania, bo wcześniej rzeczywiście kursowałam cały czas.
Muszę Cię zapytać o ten twój ostatni konflikt z Kingą Rusin. Jak to się ostatecznie skończyło? Miał być pozew i co dalej?
Wcale nie miało być żadnego pozwu. To zostało źle zinterpretowane. Przyznam szczerze, że mam urwanie głowy w pracy i małe dziecko, więc zapomniałam o całej tej sytuacji. To naprawdę mało istotna rzecz w moim życiu, która jest fantastyczne i o wiele ciekawsze niż takie sytuacje.
A widzisz, bo w polskich mediach to było przez pewien czas numerem jeden. Dlatego zapytałem.
Myślę, że są ciekawsze rzeczy, którymi powinni żyć i interesować ludzie. Gdyby swoje zaangażowanie przekładali na sprawę walki z przemocą domową, to możliwe, że coś by mogło się zmienić.
W tej dramie można było zauważywszy brak kobiecej solidarności. Z jednej strony mamy protesty na ulicach, a z drugiej cios w plecy.
Mieszkam w Stanach i tu jest inna mentalność. Przede wszystkim wszyscy zawsze solidaryzują się z ofiarami i osobami, które publicznie odważyły się mówić o swoich traumach. Często o tym zapominam i będąc w Polsce, czasem czuję się jakbym przyleciała na Marsa.
Czyli krótko mówiąc: nie tęsknisz za Polską?
To nie tak. Ja od 20 lat mieszkam w USA i całe dzieciństwo spędziłam za granicą. Polska nigdy więc nie była moim domem, ale miejscem skąd pochodzę, gdzie pracuję, gdzie mam swoje miejsca, przyjaciół i rodzinę. Jednak mój prawdziwy dom jest w Stanach.
* zdjęcie główne: www.instagram.com/weronikarosati