„Will” to książka autobiograficzna, w której Will Smith (z pomocą Marka Mansona) pokazuje koleje swojego życia. Aktor, choć jest świadom własnych mocnych stron, ostro rozlicza się również ze swoimi potknięciami.
Lada chwile wejdziemy w najbardziej kolorową dekadę XX wieku, czyli lata 90. Will Smith sięgnął dna. Co prawda zarobił bardzo dużo pieniędzy, zdobył sławę i rozpoznawalność, ale na niewiele się to zdało. Ze względu na to, że nie płacił podatków, stracił cały majątek, jego życie prywatne legło w gruzach, a on sam, mimo wcześniejszego sukcesu, widział chyba, że raperska kariera zaczyna się od niego oddalać. Pewnego dnia, gdy czuł się już zupełnie przegrany, ówczesna dziewczyna doradziła mu, aby spróbował spotkać się z wpływowymi ludźmi kina i telewizji. Początkowo był niechętny, ale ostatecznie się ugiął. Jedno spotkanie zaowocowało kolejnymi i trafił w końcu na imprezę do Quincy’ego Jonesa, człowieka wielu talentów, który był między innymi producentem telewizyjnym. I tam, na imprezie doszło do szybko zaimprowizowanego przesłuchania, jeden z prawników w pośpiechu i do tego w samochodzie sporządził umowę i… już. Tak właśnie położono kamień węgielny pod serial „The Fresh Prince of Bel-Air” (w Polsce wyemitowano go pod tytułem „Bajer z Bel-Air”), który rozpoczął telewizyjną, a potem filmową karierę Willa Smitha.
„Will” to książka pełna takich historii.
Zaczyna się od dzieciństwa, dokładnego opisu rodziców i roli, jaką pełnili w wychowaniu młodego chłopaka w Filadelfii, a potem przechodzi przez wszystkie etapy życia. Smith w swojej książce na równi traktuje sprawy rodzinne, miłości, przyjaźnie z karierą zawodową, kolejnymi osiągnięciami i przede wszystkim zaskakująco szybką sławą i wielkimi pieniędzmi. Autobiografia skonstruowana jest tak, aby przeprowadzić czytelnika przez najważniejsze momenty życia młodego chłopaka, później rapera, aż w końcu wziętego hollywoodzkiego aktora.
Will Smith, co sam, trochę nieskromnie, podkreśla, umie opowiadać i wyjątkowo dobrze czuć to w tej książce. Jasne, zapewne pracował razem z nim sztab redaktorów. Nie zmienia to jednak faktu, że „Willa” czyta się świetnie. Akcja płynie nawet tam, gdzie aktor opisuje sprawy bardzo prozaiczne i doświadczenia bardzo bliskie pewnie każdemu czytelnikowi.
W tej książce liczą się emocje.
Autobiografia Willa Smitha nie jest jednak tylko dokumentacją życia zdolnego aktora, a później również jego rodziny. Aktor przepuszcza wszystkie swoje historie przez emocjonalny filtr. Nie ma znaczenia, czy opowiada o konflikcie między jego rodzicami czy problemie alkoholowym ojca, czy może opisuje, jak doszło do tego, że zagrał w filmie „Bad Boys”. Jego autobiografia to przede wszystkim osobista perspektywa.
Ma to swoje wady, bo ktoś, kto oczekuje przede wszystkim historii o życiu w Hollywood czy pikantnych smaczków o gwiazdach, może się trochę rozczarować. Mnie to absolutnie nie przeszkadza, powiem więcej – podoba mi się, że Smithowi udaje się bardzo sprawnie rozłożyć akcenty. Zwykłe życie i jego konsekwencje przeplatają się z ciekawostkami z planu, a te znowu z emocjami i opowieściami o czasem zbyt wybuchowym charakterze aktora.
Choć zapewne nikt nie oczekuje, że autobiografia będzie seansem samobiczowania się za różne grzeszki z przeszłości, to Will Smith zwykle nie ucieka od odpowiedzialności. Analizuje swoje działania, starając się zrozumieć, dlaczego postąpił tak, a nie inaczej. Choć nie zawsze te jego refleksje są pełne i czasem odnosi się wrażenie, iż niektóre z nich potrzebują zdecydowanie więcej niż kilku stron, to w gruncie rzeczy są one jednym z najważniejszych (i bardziej udanych) elementów książki.
Jednym ze współautorów „Willa” jest Mark Manson, człowiek zajmujący się zawodowo rozwojem osobistym i zarazem jest autorem kilku świetnie sprzedających się książek. Nie myślcie jednak, że sprawia to, iż książka zmienia się w poradnik mówiący o tym, „jak lepiej żyć” – nic takiego się nie dzieje. Myślą przewodnią „Willa” jest jednak rozwój, a raczej dojrzewanie. Dojrzewanie do ojcostwa, do odpowiedzialności do lokalizowania i spełniania swoich marzeń.
Na uwagę zasługują jeszcze dwa elementy. Jednym z nich jest tłumaczenie Michała Jóźwiaka i Michała Strąkowa, którego lekkość sprawia, iż książkę czyta się niemal mimochodem. Druga to wspaniała okładka autorstwa Darrena Haggara – to prawdopodobnie jedna z najładniej wydanych książek, jakie miałem w tym roku w rękach.