"Wołyń" to film bardzo mocny, chwytający za gardło, zrealizowany w sposób doskonały. To dzieło brutalne i przerażające, ale jednocześnie: ważne i potrzebne.
Bałem się tego filmu, nie ukrywam. "Wołyń" podejmuje wszak temat ważki, trudny i niejednoznaczny, który łatwo można spłycić do szokujących obrazków gore albo uprościć, prezentując jednostronny, tendencyjny punkt widzenia. Obawiałem się też, że film Smarzowskiego, zamiast budować, jak chce reżyser, mosty, postawi solidny mur i podobnie jak "Pokłosie", sprowokuje nonsensowne dyskusje, kompletnie odbiegające od jego treści. Że na światło dzienne wyciągnie podłe idee, wyrosłe z niezrozumienia.
Jest bowiem "Wołyń" filmem jeśli nawet nie anty-nacjonalistycznym, to na pewno anty-ksenofobicznym. Bez pardonu i poszanowania dla ewentualnej wrażliwości widza na sceny skrajnie brutalne unaocznia, że wstręt do "obcego", rozumianego tu szeroko, jako opozycja do "swojego", zawsze ostatecznie prowadzi do nakręcenia spirali nienawiści i przemocy.
I nie sposób jej zatrzymać, rozdrapując stare rany i szukając winnych wśród swoich lub cudzych praszczurów, pielęgnując w sobie idiosynkrazję i pogardę.
"Wołyń" nie namawia jednocześnie do kompletnego kosmopolityzmu, odrzucenia własnych tradycji, wiary i tożsamości. Przeciwnie, zachęca do głębokiego ich poszanowania, zastrzegając jedynie, by paralelny szacunek żywić do cudzych przekonań. To także (przede wszystkim?) opowieść o miłości, zdolnej pokonywać największe przeciwności losu. Brzmi jak banał, ale wcale tak nie jest.
Akcja filmu rozgrywa się na przestrzeni kilku lat i rozpoczyna się jeszcze przed wybuchem II wojny światowej. Oto zbliża się wesele Polki i Ukraińca. Wspólne śpiewy, tańce i zabawy stopniowo milkną, zastępowane przez coraz głośniejsze, przybierające na sile szepty, pełne wzajemnych żali, pretensji i gróźb. Dla wielu mieszkańców Wołynia wojna kończy się stosunkowo szybko - albo giną na froncie, ale dezerterują, wracają do domu i starają się, w miarę możliwości, wieść normalne życie.
Niechęć między Polakami i Ukraińcami, podsycana najpierw przez komunistów, a później przez hitlerowców, wreszcie zbiera krwawe żniwo.
Pozostający pod silnym wpływem ideologii Stepana Bandery formują się w bandy, napadające na Polaków z Wołynia, dokonując na nich rzezi. Repertuar tortur jest tyleż obfity, co obrzydliwy.
"Wołyń" nie operuje niedopowiedzeniami. Wydłubywanie oczu, podpalenia żywcem, darcie skóry pasami, przebijanie brzuchów ciężarnych kobiet widłami - na wszystkie te obrazy widz musi być przygotowany, bo żaden z nich nie zostanie mu oszczędzony. Mimo to uważam, że Smarzowski oszczędził nam pornograficznego epatowania przemocą, nie lubuje się w niej. Rzezie odbywają się nocą, często obserwujemy je z pewnego oddalenia, rzadko w zbliżeniach. Trochę jakby reżyser nie chciał tego pokazać, ale jednocześnie miał, skądinąd słuszne, przekonanie, że jest to istotny - wręcz niezbędny - element filmu, bez którego straciłby on sporo ze swojego wydźwięku i siły rażenia.
"Wołyń" można odczytywać jako ostrzeżenie.
Wizja świata, w którym symbol ważniejszy jest od osoby, a nienawiść do innych, do obcych, jest legitymizowana przez prawo i uznawana za "pogląd", do którego przecież każdy ma prawo, nie wydaje się dziś wcale odległa. Kto chce zobaczyć jej efekty, niech wybierze się do kina.