Jeden obraz wart tysiąca słów? A może odwrotnie? Wypisz, wymaluj... miłość - recenzja sPlay
Są takie filmy, które po prostu muszą skończyć się dobrze. Kiedy idziemy do kina, albo naciskamy przycisk "play" wiemy, że co prawda czeka nas trochę zamieszania, ale w gruncie rzeczy historia będzie miła, przyjemna i z happy endem. I tym razem jest podobnie. Fred Schepisi wyreżyserował film, który bawi, wzrusza oraz mówi o walce, cierpieniu, miłości i próbie poprawy swojego życia. Standard, powiedzielibyśmy. Ale "Wypisz, wymaluj... miłość" to naprawdę całkiem niezłe kino.
"Wypisz, wymaluj... miłość" to nie kolejna romantyczna o zakochanych nastolatkach ze szkoły średniej, choć właśnie w szkole średniej rodzi się uczucie. To opowieść o miłości nieprzewidywalnej, trudnej, młodzieńczej, ale takiej, która dopada dojrzałą parę po przejściach. Dwoje nauczycieli: ona (Juliette Binoche) i on (Clive Owen). On, Jack Marcus, pisarz, belfer z prawdziwego zdarzenia, który ma pasję, lecz trochę się wypalił. W przerwie śniadaniowej pije wódkę z termosu, a wieczorem zwiększa dawkę i bywa, że upija się wręcz do nieprzytomności. Ona, Dina Delsanto, nowo przybyła nauczycielka owiana tajemnicą. Sławna malarka, która aktualnie przeżywa kryzys i niemoc twórczą ze względu na swoją chorobę. Między nimi iskrzy. Spokojnie, chcą tylko wydrapać sobie oczy i wypowiadają wojnę.
A ta wojna, choć prowadzona przez dwóch głównych bohaterów niekoniecznie na serio, jest bardzo zmyślna i ciekawie buduje fabułę. Marcus i Delsanto spierają się bowiem o to, co ma większą moc wyrazu: obraz czy słowo. Jack, jako anglista, niegdyś całkiem nieźle zapowiadający się pisarz, stoi po stronie słowa, Delsanto, artystka, kochająca barwy, po stronie obrazu. Ich spięcie i wzajemna krytyka angażują całą szkołę, a przede wszystkim uczniów, który stają teoretycznie po dwóch stronach barykady, a w rzeczywistości działają wspólnie i dają z siebie wszystko, tworząc kolejne instalacje czy prace. Kto wygra tę wojnę? Czy odmienne wizje nie będą przeszkodą w nawiązaniu relacji?
To, kto zwycięży w gruncie rzeczy staje się nieważne, bo na Binoche i Owena po prostu patrzy się z prawdziwą przyjemnością. Mimo świadomości tego, że problemy rozwiązują się tu za szybko, a życie jednak toczy się zbyt gładko i wszystko jest możliwe, "Wypisz, wymaluj... miłość" daje poczucie autentyczności. Może dlatego, że sprawy, które dotykają tych ludzi są proste, zwykle, ludzkie, codzienne. A może dlatego, że ta tytułowa "miłość" nie jest jakaś rozbuchana, nie jest całkiem "od pierwszego wejrzenia" i nikt za nikim nie ucieka na koniec świata albo nie ratuje od wejścia na pokład samolotu. To życiowe podejście do tematu, a przy tym humor, lekkość i ciekawa koncepcja fabularna ujmują. "Wypisz, wymaluj... miłość" ogląda się z nutką rozbawienia, ale i z ciekawością. To naprawdę dobre połączenie komedii i dramatu z romansem, a nie kolejna naiwna komedia romantyczna.