„Zabij to i wyjedź z tego miasta” odkrywa mroczne zakamarki ludzkiej psychiki. Ta animacja cię zmęczy
W „Zabij to i wyjedź z tego miasta” Mariusz Wilczyński zabiera nas w podróż po swojej psychice, zaglądając do jej najmroczniejszych zakamarków. Szuka tam człowieka i metaforami próbuje odnaleźć sens odczuwanych emocji.
OCENA
Dziękujemy, że wpadłeś/-aś do nas poczytać o mediach, filmach i serialach. Pamiętaj, że możesz znaleźć nas, wpisując adres rozrywka.blog.
W jednej ze scen „Zabij to i wyjedź z tego miasta” ekranowe alter ego Mariusza Wilczyńskiego, mówi do leżącej na łożu śmierci matki, że nie potrafi opisywać swoich filmów. I nic dziwnego. Każdy, niezależnie od kompetencji odbiorczych, kto chciałby podjąć się opisu pełnometrażowego debiutu animatora, poniósłby sromotną porażkę.
Produkcja wymyka się bowiem powszechnie używanym klasyfikacjom, kluczom interpretacyjnym i frazom.
To poetycka impresja, będąca próbą ujęcia czegoś, co nienazwane i niemożliwe do zdefiniowania. Zawsze kiedy już udaje nam się złożyć kolejne sceny w spójną całość, twórca przenosi nas do innego miejsca, porusza nowe kwestie, zaskakuje i obrzydza. Coraz głębiej zamyka się w sobie i pozwala nam podróżować po odmętach jego psychiki, chwytając się każdego skrawka nawet najdrobniejszej emocji, skojarzenia czy metafory. Dzięki temu zwiedzamy bogate, ale i przerażające imaginarium osoby pogrążonej w żałobie po stracie bliskich.
Próżno szukać w tym wypadku związku przyczynowo-skutkowego.
Wilczyński próbuje ożywić wspomnienia, przeszłość, duchy zmarłych, jakby szukał jakiegoś bezpiecznego miejsca. Wszystko jest jednak zamglone i niedookreślone. Skrywa się gdzieś pod płaszczem surrealizmu, a sens zamiast z czasem objawiać się coraz mocniej, staje się jeszcze bardziej niewyraźny. Pozostają emocje, które towarzyszyły konkretnym sytuacjom, spotkaniom i wydarzeniom. Przefiltrowane przez zawodną pamięć nie mogą jednak być ciągłe, więc urywają się w kluczowych momentach, aby potem wrócić w jednej z wielu wariacji. Kobieta kupuje w sklepie rybę, po to, żeby potem ryba sprzedawała komuś człowieka. Zjawy w pociągu, w końcu przybiorą ludzkie postacie, a matki będą na zmianę rugać swoje dzieci. Nieraz chciałoby się, żeby twórca rozwinął jedną myśl, pozostał przy niej dłużej, ale do głosu dobijają się już inne sfery jego świadomości.
Wilczyński nie traci ani chwili. Przeprowadza nas przez pętlę skojarzeń, ale znaleźć w nich sens musimy już sami. A jest to bardziej uniwersalna opowieść niż może się wydawać. Na samym początku trafiamy do Łodzi, ale równie dobrze to mogłoby być każde inne polskie miasto. To w końcu jedynie kominy fabryk, tramwaje, dancing, sklepy, kostnica i stacja pociągów mogących zabrać bohaterów gdzieś poza znane im piekło. Historia kręci się wokół miłości, żałoby, traumy i tęsknoty, a są one przedstawiane w sposób obrazoburczy. Reżyser pokazuje zszywanie wszystkich otworów martwej kobiety, pokazuje defekację i lizanie brudnego odbytu, czy patroszenie ciała. Sprowadza człowieka do jego cielesnej powłoki i pyta o sens jego krótkiego istnienia. Jakby chciał namówić każdego, aby tak jak, zgodnie z tym co usłyszymy podczas seansu, Tadeusz Nalepa polubił swoją chorobę. Bluesowa muzyka zmarłego w 2007 roku artysty nieraz pojawia się w ścieżce dźwiękowej filmu, wzmagając jego posępny klimat.
Defetyzm i melancholia bez przerwy nas atakują.
Wilczyński nawet nie udaje, że rozumie podejmowane kwestie i ma dla nas jakiekolwiek remedium. On skupia się na braku porozumienia. Język polski co chwilę się rozsypuje. Bariera komunikacyjna jest nie do pokonania. Sprzedawczyni agresją reaguje na komplement klientki, ucięta głowa nie może dokończyć pytania, a staruszek w pociągu podczas rozmowy reaguje na słowa wyrwane z kontekstu. Dystans między ludźmi zamiast się zmniejszać, tylko się zwiększa. Zamknięcie na drugą osobę, jest chorobą niszczącą nasze społeczeństwo. Bo chociaż jest to opowieść bardzo hermetyczna i osobista, to jednak reżyser ciągle ją poszerza o analizy i komentarze kondycji Polaków. Szuka powodów naszego podejścia do innych, przeprowadzając nas przez czasy swojego dzieciństwa, PRL-u i transformacji.
Seans „Zabij to i wyjedź z tego miasta” jest doświadczeniem trudnym.
To film, w którym nie ma żadnego znieczulenia. Charakterystyczna dla Wilczyńskiego kreska nie wygląda jak ta, do której przyzwyczaiło nas mainstreamowe kino animowane. Ona ciągle drży, a kolory, nawet kiedy się pojawiają, wcale nie rozweselają świata przedstawionego. Mrok to wszystko, co może nam zaoferować reżyser. W dużych dawkach i nieustannie przez 85 minut. Twórca bez przerwy wymaga od naszych szarych komórek, aby pracowały na najwyższych obrotach, przez co oglądanie filmu jest męczące emocjonalnie. Paradoksalnie jednak zachwyca swoją głębią na każdym kroku, niczym ekranowy kot Behemot, który „wiecznie zła pragnąc, wiecznie dobro czyni”.