Na pewno kojarzycie dokumenty History czy Discovery, w których w parze z wypowiedziami ekspertów idą liczne inscenizacje fabularne. Netflix postanowił nieco odświeżyć tę formułę i w zeszłym miesiącu na platformie pojawiła się „Era Samurajów: Bitwa o Japonię”, a niedawno „Zaginione królestwo piratów”.
OCENA
Zasada jest prosta. Twórcy biorą interesujący ich okres historyczny i proszą ekspertów, aby wypowiedzieli się przed kamerami na jego temat, przybliżając widzom najważniejsze postacie i wydarzenia. Żeby jednak nie były to tylko gadające głowy naukowców i entuzjastów danego tematu, wzbogacają ich opowieści widowiskowymi inscenizacjami. W „Zaginionym królestwie piratów” odkrywamy w ten sposób złotą erę piractwa opisaną szczegółowo przez Colina Wooarda w wydanej kilka lat temu w książce „Republika Piratów” (autor zresztą nieraz pojawia się na ekranie i dzieli z widzami swoją wiedzą). Na przestrzeni kolejnych odcinków poznamy losy pomysłowego Czarnego Sama Bellamy'ego, brutalnego Charlesa Vane'a, odważnej Anne Bonny czy wzbudzającego strach Czarnobrodego ilustrowane ich licznymi, awanturniczymi przygodami.
Swoją opowieść twórcy rozpoczynają od wojny o sukcesję hiszpańską.
Wraz z końcem konfliktu korsarze, którzy na zlecenie brytyjskiej korony atakowali hiszpańskie statki, nie mają co ze sobą zrobić. Osiedlają się w Nassau. Tam stopniowo zmierzają do założenia republiki, opierającej się na równościowych zasadach. Jednocześnie atakują kolejne statki kupieckie, wzbogacają się i powiększają swoją ekipę o liczne zastępy czarnoskórych niewolników. Ich działania coraz bardziej doskwierają angielskim bogaczom. Prominentni członkowie angielskiego społeczeństwa wypowiadają im bezpardonową walkę i nie cofną się przed niczym, aby chronić swoje interesy. Wprowadzają zamęt do ich społeczności, przez co obserwujemy w jaki sposób piraci zapisują się wielkimi zgłoskami, a raczej szablami i muszkietami, na kartach historii, aby potem ich ideały spoczęły na dnie oceanu.
„Zaginione królestwo piratów” najlepsze jest wtedy, kiedy twórcy pochylają się nad ideałami, jakim hołdują prawdziwi Piraci z Karaibów. Czarny Sam wielokrotnie nazywa siebie „morskim Robin Hoodem”, czym podkreśla, że jest społecznym buntownikiem, przeciwnym klasowym podziałom społeczeństwa. W założonej przez piratów republice wszyscy są równi i władza leży w rękach załogi statków, a nie ich kapitanów. W dowolnej chwili w demokratycznym głosowaniu można odwołać dowódców i pod uwagę brane jest zdanie każdego, bez względu na jego status czy kolor skóry. Bohaterowie dokumentu w głębokim poważaniu mają wszelkie konwenanse tak zwanego cywilizowanego świata. Powołują do życia prawdziwą i kruchą utopię i łatwo im kibicować przy dokonywaniu kolejnych transgresji, przyjmowaniu w swe szeregi uwolnionych niewolników, czy kiedy nago atakują kupieckie statki. Niestety Stana Griffina i Patricka Dickinsona o wiele bardziej interesują fabularne atrakcje.
Historia prawdziwych Piratów z Karaibów opowiadana w dokumencie nie jest tak kolorowa i miałka jak Disneyowska fantazja w wieloczęściowej ekranizacji atrakcji w Dinseylandzie.
Mimo to twórcy serialu bardzo starają się podkreślić jej przygodowe aspekty, chociażby przez muzykę, która bezpośrednio odnosi nas do serii z Johnnym Deppem i do złudzenia przypomina kompozycje Klausa Badelta. W prezentowanych inscenizacjach atakują nas przesycone barwy, a świat przedstawiony powala swoim przepychem i bogactwem. Tym co odróżnia „Zaginione królestwo piratów” od podobnych hybrydowych produkcji grzecznej telewizji są spore ilości seksu i przemocy. Tak, tego tutaj nie brakuje (mimowolne skojarzenia estetyczne i tematyczne z porno parodią „Piratów z Karaibów” będą jak najbardziej na miejscu), chociaż Griffin i Dickinson w najciekawszych momentach nieraz próbują zwracać naszą uwagę w inną stronę korzystając z różnorakich figur retorycznych. Wygląda to tak jakby bardziej od opowiedzenia swojej historii bardziej interesowało ich zrealizowanie widowiskowego blockbustera, nawet pomimo budżetowych ograniczeń.
Z tego względu efekt finalny wygląda nieco niezręcznie. Z jednej strony mamy przepych i ekranową transgresję, a z drugiej powściągliwość i skromność charakterystyczną dla fabularno-dokumentalnych hybryd. Z grubsza rzecz ujmując jesteśmy traktowani wyjątkowo protekcjonalnie, bo twórcy dbają, abyśmy niczego nie przegapili i do znudzenia powtarzają najważniejsze wydarzenia z poprzednich odcinków, jakby chcieli streszczać całe epizody. Gra aktorska co prawda stoi na nieco wyższym poziomie niż w innych tego typu produkcjach, ale wciąż pozostawia wiele do życzenia. Słuchając niektórych wypowiadanych z kamienną twarzą kwestii można paść ze śmiechu. Podobnie zresztą jak patrząc na wygenerowane w CGI okręty, czy niezbyt realistyczne tła prezentowanych wydarzeń. Mimo tych wszystkich wad i niedociągnięć serial ogląda się jednym tchem i potrafi on tchnąć w widzów ducha przygody. „Zaginione królestwo piratów” najłatwiej więc podsumować pirackim, ale niekoniecznie doniosłym „arr”.