REKLAMA

Widzieliśmy kontrowersyjną „Annę Boleyn”. Jodie Turner-Smith błyszczy w głównej roli

Dworskie intrygi, zdrada, paranoja – tego w „Annie Boleyn” znajdziemy aż nadto. Łatwo się w nich pogubić, ale Jodie Turner-Smith dba, aby tak się nie stało.

anne boleyn serial premiera
REKLAMA

„Anna Boleyn” na długo przed swoją premierą wywołała spore kontrowersje. Twórcy tego miniserialu postanowili bowiem w tytułowej roli obsadzić czarnoskórą aktorkę. No i się zaczęło. Podniosły się głosy o odwróconym rasizmie, ataku na zdrowy rozsądek i przeklętej poprawności politycznej. Doszło nawet do review bombingu na portalu IMDB. I był to prawdziwy, promocyjny dar od losu. W innym wypadku produkcja prawdopodobnie przeszłaby zupełnie bez echa.

To zaskakujące, że po pełnych seksu i przemocy tytułach w stylu „Dynastii Tudorów” powstała produkcja tak bezpłciowa. Skoro twórcy zmienili kolor skóry swojej bohaterki i każdy z trzech odcinków zaczynają planszą: „inspirowane prawdą i kłamstwami”, oczekiwalibyśmy większego szaleństwa. Mieliśmy już do czynienia z komediową reinterpretacją losów Katarzyny Wielkiej w „Wielkiej”, a w „Marii Antoninie” mogliśmy poczuć punkrockową energię. Próżno czegokolwiek podobnego oczekiwać od „Anny Boleyn”. To zwyczajna, poprawna biografia, w której Lynsey Miller przeprowadza nas od punktu A do punktu B.

REKLAMA

Opowieść rozpoczyna się na kilka miesięcy przed śmiercią tytułowej bohaterki.

Napisy informują, ile czasu jej pozostało, co daje namacalne poczucie ciążącego nad nią fatum. Z każdą chwilą miecz zbliża się do jej szyi, a ona walczy, aby utrzymać swoją pozycję. Twórcy w pigułce pokazują dworskie zwyczaje, etykietę i układ sił, skupiając się na kolejnych wewnętrznych rozgrywkach. Z każdym odcinkiem intryga plącze się coraz bardziej. Manipulacje nie mają końca i są tak stłoczone, że przybierają groteskową formę. Nie spodziewajcie się oniryzmu, ani rzucania się pomidorami jak w „Faworycie”. Wszystko, co mamy, to podkreślana zbyt ekspresywnymi środkami paranoiczna atmosfera. Wczorajszy sojusznik jest jutrzejszym wrogiem, jeden żart kończy się karą śmierci, a puszące się pawie urastają do rangi symbolu upokorzenia bohaterki.

Twórcy ewidentnie porwali się z motyką na słońce. Na przestrzeni trzech krótkich odcinków nie są w stanie pokazać wszystkich niuansów swojej opowieści w odpowiedni sposób. Świadomość ograniczenia czasowego, usprawiedliwia zmianę koloru skóry postaci historycznej, podkreślając wyobcowanie Anny Boleyn. Eksponuje się dzięki temu jej odrębność i ciężar jaki dźwiga na swoich barkach w rządzonym przez białych mężczyzn świecie. Fakty historyczne nie mają tu większego znaczenia. Traktowane są po macoszemu, a najważniejsze jest oddanie stanu psychicznego głównej bohaterki. W ostatnim epizodzie wychodzi to po mistrzowsku, ale łatwo odnieść wrażenie, że w całym serialu za dużo jest realizmu, bo gryzie się on z grą aktorów utrzymaną w kluczu ekspresjonizmu. Oni pozwalają sobie bowiem na o wiele więcej szaleństwa niż Miller.

REKLAMA

Szczególnie błyszczy na tym polu Turner-Smith.

Nie przekracza narzuconych przez reżyserkę granic, ale co chwilę próbuje eksperymentować. Jest tak samo przekonująca, kiedy gra na niższych tonach, jak i wtedy kiedy pozwala wybuchnąć wszystkim emocjom swojej bohaterki. Wyjątkowo żywo i ekspresywnie reaguje na to, co dzieje się dookoła, przez co jednym spojrzeniem, wykrzywieniem ust, zaciętym wyrazem twarzy pomaga nam zrozumieć, co dzieje się na ekranie. To ona odbija ten serial od dna przeciętności.

Tam gdzie „Anna Boleyn” zawodzi, tam Turner-Smith błyszczy i nie pozwala oderwać od siebie wzroku. Jak na takiego przeciętniaka, serial ogląda się więc całkiem przyjemnie. Nie ma więc sensu ostrzyć mieczy na twórców. Żadne głowy nie powinny się potoczyć. Oczywiście prócz tej jednej na ekranie.

Pierwszy odcinek miniserialu „Anna Boleyn” już na CANAL+ online.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA