REKLAMA

"Asteriks i Obeliks: Imperium Smoka" bardzo przypomina "Misję Kleopatra". Ale czy będą z tego memy? 

Polscy widzowie mają z filmami o Asteriksie i Obeliksie prawdziwie unikalną relację - a wszystko za sprawą "Misji: Kleopatra" z 2002 roku, która to za sprawą bezbłędnego dubbingu cieszy się w naszym kraju prawdopodobnie większą popularnością i sympatią, niż gdziekolwiek indziej na świecie. Niestety, to tylko jeden taki przypadek spośród wszystkich czterech dotychczasowych obrazów. Co nie zmienia faktu, że przy okazji premiery filmu "Asteriks i Obeliks: Imperium Smoka" wielu odbiorców zastanawia się, czy kolejna odsłona serii ma szansę powtórzyć tamten fenomen.

asteriks i obeliks imperium smoka recenzja misja kleopatra
REKLAMA

Nie oszukujmy się: żaden z czterech filmów o Asteriksie i Obeliksie nie jest filmem udanym. Niespodziewana popularność "dwójki" w Polsce - jedynym kraju, gdzie produkcja obrosła swoistym kultem i wciąż często towarzyszy leniwym wieczorom ze znajomymi, pizzą i piwkiem - wynika z absolutnie rewelacyjnego dubbingu. Świetne, dowcipne tłumaczenie i znakomita głosowa obsada sprawiły, że równany z ziemią na całym globie obraz w Polsce stał się uwielbianą perełką. To prawdziwa sztuka, zgadza się, ale też jednostkowy, niespotykany przypadek.

Poza tym wyjątkiem, pozostałe części nie przyjęły się u nas zbyt dobrze. A jednak nie sposób było odmówić sobie szczypty nadziei na cud i powtórkę z tamtego fenomenu, gdy na horyzoncie zaczął majaczyć piąty film cyklu - "Asteriks i Obeliks: Imperium Smoka". Jasne, szanse siłą rzeczy są nikłe, można było jednak zakładać, że polski dystrybutor wyjdzie z siebie, by zbliżyć się do poziomu "dwójki" w sferze realizacji przekładu - jakkolwiek jest to trudne. Jak ostatecznie wyszło?

REKLAMA
Asteriks i Obeliks - Imperium Smoka

Asteriks i Obeliks: Imperium Smoka - recenzja filmu

Piąta produkcja aktorska o przygodach Galów nie jest inspirowana żadnym istniejącym albumem. To zupełnie nowa, dość prosta i pretekstowa historia, w której nie zabrakło morałów skierowanych do młodszych widzów. Po zamachu stanu i uwięzieniu Cesarzowej Chin, córka porwanej władczyni - Fu Yi - wyrusza do odległej Galii, by szukać pomocy. Uzbrojeni w swój magiczny napój bohaterowie (w tytułowych rolach kolejno: reżyser Guillaume Canet i Gilles Lellouche) wyruszają Daleki Wschód, by ocalić imperium. Jak możecie się spodziewać, w to wszystko zamieszany jest również pewien stary znajomy, największy wróg Asteriksa - Juliusz Cezar (Vincent Cassel), który jest żądny kolejnych ziem i zdobyczy, a przy okazji wciąż chce zaimponować Kleopatrze (Marion Cotillard).

W istocie "Imperium Smoka" nie różni się zanadto od poprzednich odsłon. Akcja mknie na złamanie karku, aktorom nawet się chce i chyba nawet nieźle bawili się na planie, nie brakuje komiksowych smaczków, romansów i mnóstwa elementów parodii. Co ciekawe, narracyjnie i stylistycznie obraz przypomina najbardziej właśnie przywołaną na początku tekstu "Misję Kleopatra", głównie za sprawą dowcipu - ten jest tutaj oparty przede wszystkim na licznych odniesieniach do kultury popularnej. Niestety, większość z nich nie grzeje już tak dobrze (powiedziałbym, że po pewnym czasie usilne próby wykrzesania żartu z każdej kolejnej linijki scenariusza szybko staje się męczące dla widza), a choć samemu dubbingowi nie można nic zarzucić, to daleko mu do dokonanej przed dwudziestoma laty sztuki. Tym niemniej: zaangażowanie Roberta Makłowicza do roli narratora okazało się strzałem w dziesiątkę.

REKLAMA
Makłowicz: Asteriks i Obeliks

Wydźwięk filmu - antyksenofobiczny, z założenia inspirujący do otwarcia się na przedstawicieli obcych kultur, sięgający do problematyki społecznych ról kobiet - rozmywa się w natłoku wątków pozbawionych sensownego rozwiązania (np. Asteriks rezygnujący z mikstury), wyjątkowo nieudanych gierek słownych i problematycznych gagów. Twórca nie buduje przesłania skrupulatnie, nie sili się na wdzięczne, przystępne, ale współgrające z całością opowieści metafory - co najwyżej wciska w losowe miejsce oderwany od reszty monolog, poświęcając mu dosłownie kilka chwil i właściwie nie wracając już do tematu.

To niebywale leniwe: dokleić na ślinę kilka pozbawionych szerszego kontekstu zdań tylko po to, by później móc powiedzieć, że film ma do powiedzenia "coś więcej". Niestety, nie ma. Szkoda też większości postaci, które właściwie pozbawione są tożsamości. Canet tak bardzo skupił się na wyciskaniu śmieszków z każdej nanosekundy czasu trwania materiału, że w międzyczasie zgubił też zrozumienie dla wykreowanych przez René Goscinnego i Alberta Uderzo bohaterów oraz ducha komiksowej wersji tego świata. Można, ale po co? Tym razem memów z tego nie będzie.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA