"Blondynka" jest jak notka z Wikipedii. Ten film to sęp krążący nad Marilyn Monroe
Kontrowersyjna "Blondynka" zaraz trafi na platformę Netflix. To biografia Marilyn Monroe, która zaczęła wzbudzać skrajne emocje, już kiedy otrzymała kategorię wiekową NC-17. Jak się jednak okazuje była to burza w szklance wody. W tym filmie prawdy o seksbombie jest jak na lekarstwo.
OCENA
Dołącz do Disney+ z tego linku i zacznij oglądać głośne filmy i seriale.
"Mam problem z mężczyznami, bo wszyscy chcą iść do łóżka z Marilyn Monroe, a budzą się z Normą Jeane" - to wypowiedziane przez samą zainteresowaną zdanie, powinno być hasłem przewodnim "Blondynki". Andrew Dominik przez cały film skupia się bowiem na dwoistości natury Marilyn Monroe. Z jednej strony pokazuje ją jako seksbombę, która pławi się w splendorze i kąpie w świetle reflektorów, a z drugiej jako postać tragiczną - zagubioną małą dziewczynkę, pragnącą akceptacji.
Podpierając się książką Joyca Carol Oates Dominik zabiera nas za kulisy życia Marilyn Monroe. Część przedstawianych wydarzeń pokrywa się z rzeczywistością, inne - być może, ale raczej nie. Bo reżyser gra tu na powszechnych wyobrażeniach dotyczących seksbomby, która do dzisiaj przecież rozpala wyobraźnię mężczyzn na całym świecie, a jej śmierć wciąż otoczona jest tajemnicą. Z tego powodu trudno oprzeć się wrażeniu, że zamiast mówić nam coś ciekawego na temat życia aktorki, reżyser pływa po płyciźnie, utwierdzając w dotychczasowych przekonaniach.
Blondynka - recenzja biografii Marilyn Monroe od platformy Netflix
"Blondynka" to biografia z tej samej parafii, co "Elvis", z którego dowiemy się jedynie, że Presley był dla Pułkownika maszynką do zarabiania pieniędzy. Na Marilyn Monroe spoglądamy tu przede wszystkim oczami otaczających ją ludzi. Matka oskarża ją o odejście ojca, hollywoodzcy producenci widzą w niej kawał mięcha, mąż Joe DiMaggio chce ją kontrolować, dla dramaturga Arthura Millera okazuje się muzą, a dla Johna F. Kennedy'ego - środkiem do spełniania seksualnych żądz. Mamy do czynienia z notką z Wikipedii rozciągnięta na trzygodzinny film. Twórcy jedynie odhaczają bowiem kolejne punkty swojej historii, jak oddanie do sierocińca, początek kariery, jeden związek, drugi, trzeci, uzależnienie, śmierć - dzięki, nara.
Dominik tylko pozornie próbuje oddać głos swojej bohaterce. Zwraca jej podmiotowość, gdy ludzie się do niej prawdziwym imieniem i nazwiskiem, a ona sama naciska, aby nazywać ją Normą Jeane - bo Marilyn to dla niej ktoś obcy. Rozszczepienie osobowości wybija się na pierwszy plan, nie tylko dlatego, że mówi o niej w trzeciej osobie, ale też kiedy płacze, a Monroe w lustrze się uśmiecha. Bo wraz z rozwojem akcji sceniczna persona protagonistki, coraz bardziej ją przytłacza. Migające flesze z aparatów fotoreporterów zmieniają się w wystrzały z pistoletów, a spacery po czerwonym dywanie - w istną katorgę. "Mój tydzień z Marilyn" skupiał się na takim samym tragizmie, tylko o wiele lepiej i subtelniej.
Niuansów tutaj nie uświadczymy. Odkąd tylko matka pokazuje jej wiszącą na ścianie fotografię rzekomego ojca - magnata filmowego - główna bohaterka stopniowo staje się kobietą z poważnymi daddy issues. Ba, nawet swoich partnerów nazywa "tatusiem". Kiedy akurat nie poszukuje upragnionej figury ojcowskiej, marzy o własnym dziecku. Chciałaby je pokochać, jak nikt jej nigdy nie pokochał, co swoje apogeum ma w scenie z rozwijającym się w jej łonie płodem. "Blondynka" to film wyjątkowo konserwatywny w swym wydźwięku. Wyzwolona seksualnie bohaterka (żyje nawet w trójkącie), zmienia się w kobietę wyjętą wprost z prawicowych billboardów - zdążyła zrobić karierę, ale nie zdążyła być matką. Wikłając ją w podobne konteksty, Dominik paradoksalnie robi dokładnie to, czemu się sprzeciwia - eksploatuje swoją protagonistkę.
"Blondynka" to opowieść o systemowym wyzysku w Hollywood, nieudanej emancypacji i - w końcu - wyniszczającym uzależnieniu od poklasku. Problem w tym, że jedynym asem, trzymanym przez reżysera w rękawie, jest tanie szokowanie. Film zapracował sobie na kategorię wiekową NC-17, bo Monroe co chwilę pokazuje biust, a nawet robi fellatio. Jakby tego było mało, zdarzają się też ujęcia wprost z jej wnętrza. Jak na produkcję, która co chwilę operuje surrealizmem i łóżko zmienia się tu w wodospad, a twarze eksploatorów protagonistki rozmazują, podejście reżysera wydaje się aż nazbyt prostackie.
Jak wypada Ana de Armas w roli Marilyn Monroe?
Nawet Ana de Armas niezbyt się tutaj popisuje. Tak bardzo przywiązuje się do dramatu swojej bohaterki, że w każdej scenie wygląda jakby miała się rozpłakać. Oczywiście, bezbłędnie odtwarza ikoniczne sceny, bo i zaśpiewa Diamonds Are a Girl's Best Friend z "Mężczyźni wolą blondynki" i stanie nad kanałem wentylacyjnym metra, aby podwiało jej sukienkę jak Monroe w "Słomianym wdowcu". Kiedy jednak aktorka musi dać coś od siebie, wypada sztucznie lub popada w niezamierzoną śmieszność.
"Blondynka" to film zrobiony całkowicie bez pomysłu. Widać to szczególnie, kiedy reżyser bawi się kolorystyką i formatami obrazu. Na początku można jeszcze szukać powodów, dla których monochromatyzm zmienia się w feerię barw, ale po chwili wszystkie teorie trafią do kosza. Spójności nie ma tu za grosz. Produkcja staje się przez to nie tylko monotonna i nużąca, ale też irytująca. Pozostaje tylko współczuć Monroe, że po tylu latach sępy ciągle krążą nad jej truchłem.
Premiera "Blondynki" 28 września na platformie Netflix.
Publikacja zawiera linki afiliacyjne Grupy Spider's Web.