James Gunn zyskuje w moich oczach. Drugi sezon „Peacemakera” to bynajmniej nie są popłuczyny po poprzednim. Okazał się jednak zupełnie czymś innym, niż się spodziewałem. Jeszcze nie wiem, czy mi się podoba, ale nie mam wątpliwości, że nowa produkcja z cyklu DC Universe jest wybitna.

James Gunn przejął władzę nad ekranizacjami komiksów DC i zaczął z grubej rury, zapowiadając kompletny reboot i 10 nowych produkcji - zarówno kinowych blockbusterów, jak i seriali. Co prawda teraz już wiemy, że nie wszystkie obietnice zostaną zrealizowane (dostaniemy natomiast coś, czego początkowo nie planowano), a do tego poprzednie dzieła reżysera z serii DCEU stały się częścią DCU, ale i tak jest nieźle.
Mam jednak problem z „Peacemakerem”.
Nie chodzi mi wcale o to, że 1. sezon był częścią DC Extended Universe, a James Gunn postanowił nakręcić kolejny w ramach cyklu DC Universe, co spowodowało u fanów konfuzję. W dodatku nie wykorzystał w celu wyjaśnienia tego stanu rzeczy wieloświatu (multiwersum w serialu jest obecne, ale w innym celu narracyjnym), tylko zretconował wybrane dialogi i sceny z udziałem Ligi Sprawiedliwości.
Czytaj inne nasze teksty poświęcone ekranizacjom komiksów DC:
Pomysł na to, by wciągnąć „Peacemakera” wraz z „The Suicide Squad” do DCU wbrew obawom trzyma się kupy i nawet zgodzę się z Jamesem Gunnem, że serial i tak pasuje jako całość do nowego cyklu bardziej niż do starego DCEU. Nie oczekiwałem jednak po 2. serii, że zafunduje mi aż taki emocjonalny rollercoaster. Spodziewałem się luźnej komedii, a dostałem prawdziwy dramat.
Chris Smith to postać tragiczna.
Nie ulega wątpliwości, że główny bohater „Peacemakera” jest mordercą, który szczycił się tym, iż w imię pokoju „zabije tyle kobiet i dzieci, ile będzie trzeba”. Ma na rękach krew i w żadnym razie nie jest altruistą. Trauma z dzieciństwa (z winy ojca-superzłoczyńcy zabił przypadkowo rodzonego brata) odcisnęła na nim piętno, a wzięcie za rogi demonów przeszłości nie pomogło.
Peacemaker pojawił się po raz pierwszy w „The Suicide Squad” jako jednowymiarowa postać, z której mieliśmy się śmiać. Dopiero w poświęconym jej serialu nabrał głębi - zaczęliśmy mu współczuć i kibicować, mimo jego przywar i grzechów na sumieniu. Nie jest w końcu człowiekiem złym, tylko zagubionym, a w dodatku dosłownie uratował świat. Okazało się jednak, że to za mało.
Peacemakerowi nie udało się znaleźć swojego miejsca w świecie.
Po tym, jak zabił swojego własnego ojca, zamieszkał w jego domu i stracił kontrolę nad swoim życiem - podobnie jak cały jego zespół. Chociaż wspólnie powstrzymali inwazję kosmitów, to nie zostali docenieni. Wszystkim posypało się życie osobiste i ledwo wiążą koniec z końcem, popełniając kolejne błędy i sami siebie sabotują zarówno w sferze personalnej, jak i zawodowej.
W nowym sezonie „Peacemakera” jesteśmy świadkami tego, że Chris Smith próbuje dołączyć do Gangu Sprawiedliwości, by zostać superbohaterem. Zostaje jednak wyśmiany przez jego członków i popada w depresję. Jednocześnie za sprawą multiwersalnego MacGuffina trafia do alternatywnej rzeczywistości, w której jego ojciec i brat nadal żyją, co doprowadza do tragedii.
A ja nadal nie wiem, czy mi się to wszystko podoba.
James Gunn nadał pewien ton swojemu nowemu DC Universe, który wydawał się z początku dość… optymistyczny. W animacji „Koszmarne komando” co prawda byliśmy świadkami tragicznych wydarzeń, ale mimo wszystko bohaterom udało się połączyć siły i pokonać złoczyńcę. Supermanowi z kolei udało się w filmie mu poświęconym dopiąć swego i ukrócić starania Lexa Luthora mające na celu zdyskredytowanie go.
W przypadku 2. sezonu „Peacemakera” cały ten optymizm jednak już wyparował. W serialu niby jest masa humoru, ale w jest on podszyty dojmującym smutkiem. Bohaterowie reagują śmiechem na spotykające ich wydarzenia, bo alternatywą byłoby jedynie siąść i płakać - do czego zresztą i tak w pewnym momencie dochodzi. Mają też wykrzywione postrzeganie norm społecznych.
Nie zapowiada się też na to, by cokolwiek się zmieniło (na lepsze).
Chris zrobił coś strasznego i nie potrafi sobie z tym poradzić. Czuje dojmujące poczucie winy, czego symbolem było wypadające z szafki ciało Smitha z innego wymiaru. Czuje się zaszczuty i szuka ucieczki od życia, które wymyka mu się z rąk i podejmuje najgorszą z możliwych decyzji - postanawia podszywać się pod wariant samego siebie z innego świata, do którego śmierci doprowadził.
Jestem przekonany, że jego obecność w innym świecie da nam masę gagów, do których można będzie się uśmiechnąć, ale nawet jeśli w kartach Chrisa jest zapisane szczęśliwe zakończenie, co do czego nie mam pewności, to po drodze życie przekopie go jeszcze nie raz i nie dwa. A oglądanie tego na ekranie nie bynajmniej nie sprawia mi przyjemności, bo tę postać zdążyłem polubić.
Nie mam jednak żadnych wątpliwości, że dokładnie taki był cel Jamesa Gunna. Uśpił naszą czujność „Supermanem”, żeby teraz uderzyć widza obuchem przez łeb i zmusić go do spojrzenia nie tylko na bohaterów, ale też na samego siebie, innym okiem. I nawet jeśli rozhuśtał tym serialem moje emocje w większym stopniu, niż byłem na to gotowy, to zrobił to w świetny sposób.
Kolejne odcinki „Peacemakera” trafiają do polskiej wersji serwisu HBO Max co tydzień o 3:00 w nocy z czwartku na piątek.