REKLAMA

To najdroższa odsłona uznanej serii horrorów. Warta swej ceny?

"Ciche miejsce: Dzień pierwszy" miało potencjał, żeby stać się najlepszą odsłoną uznanej serii horrorów. Czy go wykorzystało?

To najdroższa odsłona uznanej serii horrorów. Warta swej ceny?
REKLAMA

Muszę się do czegoś przyznać. Nie jestem fanem "Cichego miejsca". Dwie pierwsze części są OK, ale cała ich idea sprowadza się do gimmicku, taniej sztuczki z dźwiękiem, która odwraca uwagę od dziurawej i nazbyt melodramatycznej fabuły. Robi to całkiem skutecznie, bo seria stała się prawdziwym fenomenem, uwiodła tak krytyków, jak i widzów. Teraz nadszedł czas na prequel. A prequeli, jak chyba każdy, nie znoszę. Powód takiego stanu rzeczy tkwi w samej istocie ich formuły. Opierają się przecież na cofaniu zegara, przez co najczęściej bohaterowie muszą się uczyć tego, co my, jako widzowie, już wiemy. To robienie z nas idiotów. Zaznaczam od razu: "Dzień pierwszy" nie popełnia tego błędu. Ludzie bardzo szybko orientuje się, jak funkcjonują kosmiczni najeźdźcy, przez co scenariusz Jeffa Nicholsa od razu przechodzi do rzeczy.

Pomimo wszystkich moich uprzedzeń, tak do "Cichego miejsca" jak i prequeli, do "Dnia pierwszego" podszedłem pełen nadziei. W końcu sprowadza się do interesującej koncepcji próby wyciszenia wielkiego miasta. W dodatku Nowego Jorku, w którym, jak informuje nas plansza na samym początku filmu, średnie natężenie dźwięków wynosi tyle, co nieustanny krzyk. Ta kakofonia metropolii nie wybrzmiewa tu jak w "Nieoszlifowanych diamentach". Ba, nie ma nawet szans porządnie zaistnieć. Mimo to zmiana lokalizacji i tak wychodzi serii na dobre. Podobnie zresztą jak porzucenie perspektywy rodziny Abbottów. Tym razem naszą przewodniczką po świecie przedstawionym staje się Sam. A głównej bohaterce na życiu nie zależy. Choruje na raka, więc i tak umrze raczej prędzej niż później. W obliczu inwazji kosmitów jej jedynym celem okazuje się zjedzenie ulubionego kawałka pizzy. Z tego powodu nie ma tu tego naburmuszenia charakterystycznego dla poprzednich części. To spuszczenie z tonu działa jak guma do żucia dla całej franczyzy: odświeża.

REKLAMA

Ciche miejsce: Dzień pierwszy - recenzja horroru

Sam w towarzystwie tyle co poznanego Erica przemierza ulice Nowego Jorku. Towarzyszy im jeszcze kot Frodo i to właśnie on kradnie całe show. Puchaty zwierzak, bardzo swoją drogą inteligentny, bezpośrednio odnosi nas do "Obcego". Pozwala to stojącemu za kamerą Michaelowi Sarnoskiemu mnożyć nawiązania do kultowego horroru Ridleya Scotta. Dlatego, wzorem Ksenomorfa, kosmici lubią tu niebezpiecznie zbliżać się do twarzy kolejnych postaci. Buduje to atmosferę grozy, nadając jej intymnego wymiaru. Ten film nie daje się bowiem sprowadzić do tanich jumpscare'ów. Natkniemy się w nim na kilka bardzo ciekawych pomysłów, bo reżyser lubi operować przestrzenią i ciszą panującą w normalnie hałaśliwych miejscach. Wzbudza tym niepokój i wątpliwości. Osiąga w tym mistrzostwo, kiedy para głównych bohaterów przemierza zalaną stację metra.

Ciche miejsce: Dzień pierwszy - recenzja horroru

Z budżetem w wysokości 67 mln dolarów "Ciche miejsce: Dzień pierwszy" to najdroższa dotychczasowa odsłona serii. nie daje tego po sobie poczuć. Owszem, wygląda oszałamiająco. Wizualnie jest to najbardziej dopracowana część. Pięknie prezentuje się deszcz kosmitów przebijających szklany sufit. Nie korzystam tu z żadnej wymyślnej metafory. Po prostu w jednej ze scen bohaterowie biegną przez biurowiec, a najeźdźcy przebijają się przez jego szklany sufit. Sarnoski buduje swoją opowieść z podobnych, wbijających w fotel momentów, ale ich nie rozbudowuje. Zachowuje się, jakby dawał nam lizaka do polizania przez papierek.

Sarnoski bawi się naszymi oczekiwaniami, ale w przeciwieństwie do "Świni", jego pełnometrażowego debiutu, swoim podejściem nie wygrywa. "Ciche miejsce: Dzień pierwszy" pozostaje w swych fundamentach opowieścią ludzką. Gatunkowe atrakcje schodzą na drugi plan, bo reżyser chce, żeby jego film był jak najbardziej emocjonalny i melancholijny. Na szczęście wcielająca się w główną rolę Lupita Nyong'o ma w sobie wystarczająco charyzmy, aby dźwigać ten ciężar na swoich barkach. Nie dostała przecież Oscara za nic. Nie jest Emily Blunt, która nawet w postapokaliptycznym anturażu zadziera nosa, rozpościerając wokół siebie blask hollywoodzkiej gwiazdy. Tutaj nie czuć fałszu w grze aktorki, kreującej zwykłą kobietę. Z Josephem Quinnem, ekranowym Erikiem, wytwarza niesamowitą chemię, pchającą produkcję do przodu. Głównie dzięki temu można oprzeć się pokusie, aby podczas seansu spoglądać co chwilę na zegarek i odliczać minuty do końca.

Więcej o horrorach poczytasz na Spider's Web:

REKLAMA

"Ciche miejsce: Dzień pierwszy" spełnia się jako film prowokacyjny. Zdarza mu się zadawać fundamentalne pytania o istotę człowieczeństwa, indywidualne potrzeby, empatię i relacje między ludzkie. Jako horror już się jednak nie sprawdza. Sarnoskiemu brakuje odwagi w eksplorowaniu apokaliptycznej grozy. Za mało tu horroru w horrorze. Wychodzi przez to produkcja raczej miałka. Cały wykorzystany potencjał równoważy więc ciężar zmarnowanych szans. Ten tytuł mógł krzyczeć, a przemawia do nas szeptem.

"Ciche miejsce: Dzień pierwszy" już w kinach.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA