"Cowboy Bebop" - recenzja aktorskiego serialu na podstawie anime. To porażka Netflixa
"Cowboy Bebop" to jeden z najlepiej ocenianych seriali anime w historii. Można więc powiedzieć, że Netflix dosłownie porwał się z motyką na słońce, gdy postanowił zrobić z niego aktorską produkcję. Wyszło, jak można było się spodziewać, czyli w gruncie rzeczy fatalnie.
OCENA
Nadawany w latach 1998-1999 "Cowboy Bebop" cieszy się w pełni zasłużoną sławą jednego z najlepszych i najbardziej kultowych anime w dziejach japońskiej popkultury. Choć nie jest to dzieło idealne, wiele rzeczy w tym serialu zrobiono jednak diabelnie dobrze i nie bez powodu oczarowano miliony fanów na całym świecie. Można było mieć obawy, że tego typu mieszanka jazzowych rytmów, cyberpunkowej estetyki, depresyjnej fabuły, nieco niedojrzałego humoru i westernowych klimatów, nie będzie w stanie skutecznie połączyć się w strawną całość. Stało się jednak inaczej i to za sprawą grupy twórców działających pod wspólnym pseudonimem Hajime Yatate.
Netflix nie ma na pokładzie równie utalentowanych ludzi (poza tylko kompozytorką Yoko Kanno, która nagrała muzykę również do oryginalnego "Kowboja Bebopa") i to widać na pierwszy rzut oka. Showrunner Andre Nemec i scenarzysta Christopher Yost popełniają tutaj całe mnóstwo błędów i podejmują kilka naprawdę dziwnych decyzji narracyjnych, ale jednocześnie w trakcie oglądania nowego serialu trudno nie oprzeć się pewnemu bardzo silnemu wrażeniu. "Cowboy Bebop" nie udał się, bo nie mógł się udać. Ten pomysł od samego początku nie miał za grosz sensu.
Cowboy Bebop - recenzja:
Problem z aktorską wersją "Kowboja Bebopa" najlepiej pokazują pierwsze reakcje krytyków i widzów na serial Netfliksa. W sieci można znaleźć mnóstwo narzekań na to, że tegoroczna produkcja nie jest podobna do anime i równie wiele krytycznych głosów, że jest za bardzo wierna serialowi z lat 90. To emblematyczne, bo obie grupy w jakimś sensie mają rację. Ich nastawienie zależy głównie od punktu widzenia. Widać też na tym przykładzie, że twórcy serialu "Cowboy Bebop" w gruncie rzeczy od razu stali na straconej pozycji. Czegokolwiek by nie zrobili, to finalnie musieli ponieść porażkę.
Pomysł z przeniesieniem anime na hollywoodzki grunt i to w dodatku jako tytuł live-action sam w sobie jest przeraźliwie głupi. Tym bardziej, że dotyczy animowanego serialu mającego tak wyrazisty i odrębny styl jak "Cowboy Bebop". Animacja rządzi się swoimi prawami i pozwala na pokazanie światów dalekich od naszej rzeczywistości, w dodatku w taki sposób, którego nie da się powtórzyć z aktorami i CGI. Nawet jeśli zajmują się tym najwięksi profesjonaliści w branży, a budżet jest niemal nieograniczony. Nowy "Cowboy Bebop" oczywiście nie może liczyć nawet na tyle. Aktorsko to bardzo nierówny serial, od strony estetycznej uderza brak własnej wizji, a wygląd efektów specjalnych wskazuje na typowy dla Netfliksa niepozwalający na szaleństwa budżet. Zrobienie z tego czegoś zjadliwego było więc tym bardziej nierealne.
"Cowboy Bebop" opowiada historię trójki łowców nagród przemierzających Układ Słoneczny w poszukiwaniu przestępców.
Akcja serialu rozgrywa się głównie w 2071 roku, nie licząc kilka retrospekcji. Twórcy śledzą losy piątki bohaterów. Trójka z nich to członkowie załogi tytułowego statku: mistrz walki wręcz i świetny strzelec Spike Spiegel, były glina i pilot Jet Black, a także od pewnego momentu cierpiąca na amnezję Faye Valentine. Ich historia z czasem coraz mocniej przeplata się z pewną parą z przeszłości Spike'a, gdy pracował jako morderca dla przestępczego Syndykatu. Tam właśnie był znany jako Nieustraszony i poznał swojego partnera Viciousa oraz piosenkarkę Julię. Wszyscy ci bohaterowie pojawiają się też w anime, ale ich charakteryzacja i istota ich roli w nowym serialu uległa poważnym zmianom.
Najlepiej wyszli na tym Jet i Spike. Ich relacja została znacząco pogłębiona i uczyniona bardziej przyjacielską, co udało się przez zbliżenie ich wiekiem oraz poświęcenie więcej uwagi temu, jak współpracują ze sobą w trakcie pracy. Właściwie wszystkie udane momenty z nowego "Cowboya Bebopa" mają do czynienia z jednym lub drugim bohaterem (a przeważnie z oboma jednocześnie). Tylko oni dostają udane dowcipy, tylko ich aktorzy - John Cho i Mustafa Shakir - grają na odpowiednio wysokim poziomie. Gdyby cały serial ograniczyć do codziennej pracy załogi Bebopa, wyszedłby daleki od ideału, ale mimo wszystko niezły serial. Co prawda Netflix w walce przeciwko seksualizacji postaci Faye Valetine całkowicie pozbawił ją charakteru i uczynił bardzo nieistotną dla całej historii, ale nawet ta wersja Faye względnie nieźle pasuje do pozostałej dwójki.
Niestety, twórcy serialu zamienili luźno powiązaną antologię przygód przeżywanych przez Spike'a, Jeta i Faye na zdecydowanie bardziej zamkniętą i jednolitą opowieść. Przenoszą na ekran kilka odcinków z anime (m.in. "Astralny blues", "Psa na dane", "Kowbojski funk" czy "Pierrota le Fou"), ale zawsze umiejscawiają ich historie w obrębie głównego wątku. Tym zaś jest przeszłość Spike'a Spiegela, szczegóły jego relacji z Viciousem i Julią, a także próby przejęcia przez tę dwójkę władzy na Syndykatem.
Ostatnia z wymienionych kwestii znacząco przyczynia się do tragicznego poziomu "Cowboy Bebop". Opowieść o życiu Julii i Viciousa w 2071 roku jest fatalnie napisana i okropnie kiczowata, literalnie rujnuje postać arcyprzeciwnika Spike'a, a co więcej notorycznie zahamowuje w innych, ciekawszych wątkach. Osobne słowo należy się też Elenie Satine i Alexowi Hassellowi, którzy we dwójkę dają jeden z najgorszych aktorskich "popisów", jakie kiedykolwiek widziałem w serialu Netfliksa. Dostają do ręki fatalny materiał i toporne dialogi, ale swoją grą jeszcze pogarszają sprawę.
"Cowboy Bebop" zbyt często bezmyślnie kopiuje anime, ale zupełnie bez zrozumienia, dlaczego w ogóle powinien to robić.
Wizualne czy fabularne nawiązania do oryginalnego "Kowboja Bebopa" można by policzyć na placach obu rąk i jeszcze kilkunastu następnych. Twórcy serialu naprawdę o to zadbali, ale co z tego, skoro właściwie w każdym przypadku ich dzieło wypada jak tania imitacja pierwowzoru? Co więcej, ono przecież jest tanią imitacją. Kradnącą wszystkie swoje najlepsze wizualnie momenty od kogoś innego. Gdy "Cowboy Bebop" próbuje powiedzieć coś nowego, to zwykle ponosi porażkę. Z kolei kiedy kopiuje anime, zawsze tę porażkę ponosi.
- Czytaj także: Netflix ewidentnie szuka dalszych kłopotów, bo wkrótce przerobi kolejne słynne anime. Wybrano już obsadę serialu "One Piece".
Nie sposób też uciec od pytania, dla kogo właściwie jest ten serial? Cyberpunkowy western o łowcach nagród i gangsterach brzmi fantastycznie, ale jeden już dostaliśmy. Pod każdym względem lepszy i nie przemawia przeze mnie nostalgia, bo "Kowboja Bebopa" obejrzałem po raz pierwszy w całości wcale nie tak dawno temu. Czemu ktokolwiek miałby wybrać nową wersję? Z logicznego punktu widzenia nie ma to żadnego sensu. Bo przecież nawet, jeśli ktoś gardzi z całego serca anime, nie siądzie do oglądania produkcji na nim opartej. Zresztą "Cowboby Bebop" w żadnym miejscu nie ucieka od swoich związków z japońską popkulturą. Wręcz przeciwnie, ciągle je przywołuje i się na nich opiera. Więc dla kogo jest serial Netfliksa? Po jego obejrzeniu mogę powiedzieć, że tylko dla Netfliksa. Nikogo innego.
Serial "Cowboy Bebop" obejrzysz w serwisie Netflix.