"Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu" to najpoważniejszy film MCU od bardzo dawna. I dobrze
Przed Ryanem Cooglerem, reżyserem filmu "Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu", stało niebywale trudne zadanie. W najnowszej odsłonie kinowego cyklu Marvela musiał pogodzić pożegnanie zmarłego Chadwicka Bosemana z opowieścią wynikającą z nowego status quo Wakandy. Coogler to - szczęśliwie - zdolny i wrażliwy twórca. Nie zawiódł.
OCENA
Dołącz do Disney+ z tego linku i zacznij oglądać głośne filmy i seriale.
Nie było wyjścia: film "Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu", jako swoiste epitafium dla Chadwicka Bosemana, musiał uderzyć w tony znacznie poważniejsze, niż inne obrazy z 4. fazy MCU. Kontekst przykry, ale odmiana - wybaczcie - miła i odświeżająca. Po najnowszym "Thorze", masakrującym każdy z bardziej dramatycznych wątków ostrzałem męczących dowcipów, dobrze było zobaczyć odsłonę uniwersum, która pozwala wybrzmieć trudniejszym emocjom. Taką, w której bohaterowie otrzymują więcej przestrzeni do wzruszeń, rozpaczy i prób przepracowania żałoby.
To prawda, że wspomnienia i duch T'Challi (oraz - na poziomie symbolicznym - również Bosemana) są w filmie obecne, namacalne - a jednak, wbrew obawom, "Wakanda Forever" nie jest jedną wielką eksploatacją motywu śmierci herosa i artysty. Obraz Cooglera to coś więcej niż hołd i requiem. Nowa "Pantera" to również nowa, interesująca historia, zabierająca nas w rejony nieobecne dotychczas w stabilnej, bezpiecznej formule Marvela. Czarno-białe konflikty ustępują miejsca starciom moralnie pogłębionym, wcale nie tak jednoznacznym. Tym razem dwie strony barykady mają ze sobą zbyt wiele wspólnego.
Czarna Pantera 2: Wakanda w moim sercu - recenzja filmu Marvela
Bezkrólewie w Wakandzie ośmiela pazernych obcokrajowców, którzy już zacierają ręce z myślą o dostępie do złóż vibranium. Królestwo obiecało jednak wspomóc potrzebujących, a cennego surowca pożądają przede wszystkim - jakżeby inaczej - rządy krajów, które wcale pomocy nie potrzebują, z USA na czele. Gdy za sprawą szokującego odkrycia okazuje się, że materiał występuje również w innej krainie, której władca, Namor, od lat chroni mieszkańców przed światem zewnętrznym, robi się gorąco. ostrzegając większość narodów jako największe zagrożenie dla swojego ludu, Namor próbuje zmusić Wakandyjczyków do zawarcia sojuszu i wypowiedzenia wielkiej wojny pozostałym.
To dość uproszczony zarys fabuły "Czarnej Pantery 2", sądzę jednak, że dobrze oddaje materię tej opowieści. Żałoba i przepracowanie straty przeplatają się tu z wymiarem politycznym, trudnym dziedzictwem, wątkiem tożsamościowym, pociągającą zemstą i utratą wiary w człowieczeństwo. Cooglerowi udaje się uniknąć banału, choć nie każdy z dotkniętych przez niego tematów wybrzmiewa w sposób satysfakcjonujący. Jestem pod wrażeniem, że choć obraz traktuje się śmiertelnie poważnie, ani na moment nie popada w kuriozum - co w "poważniejszym" kinie superbohaterskim jest raczej standardem.
Pewne zarzuty w tej materii można mieć ewentualnie do Namora.
Musimy się dobrze zrozumieć: Tenoch Huerta jest rewelacyjny w tej roli, a ja zawsze doceniam, gdy film o trykociakach proponuje antagonistę bardziej niejednoznacznego. Takiego, którego trudno wrzucić do szufladki z napisem "złol". Z czasem jednak władca Talocanu zaczyna brzmieć i zachowywać się coraz bardziej kreskówkowo, kontrastując z posiadającą nieco większe ambicje resztą.
"Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu" nie szczędzi może nie olśniewających, ale zdecydowanie przyjemnych dla oka pejzaży, ciekawych koncepcyjnie scenerii ultranowoczesnego miasta, w którym futurystyczna technologia łączy się z tradycją, oraz spektakularnych scen akcji. Aspekt wizualny, podobnie jak sekwencje walk, to kawał solidnej roboty - wyjąwszy może finałowe starcie, które wygląda, wybaczcie, po prostu paskudnie. W pełni zachwyca za to warstwa audio - cieszy, że Coogler nie boi się urozmaicać filmowego soundtracku wokalnymi popisami popularnych artystów.
Nie byłem fanem rezygnacji z recastingu T'Challi - dopatrywanie się braku szacunku do zmarłego w angażu innego artysty na jego miejsce jest więcej niż niepoważne. Miło mi jednak napisać, że Coogler i spółka podołali wyzwaniu: oddali cześć pamięci, znajdując przestrzeń na to, co nowe - nowych bohaterów, nowe obszary fabularne, nowe motywy. Legenda trwa. Umarł król, niech żyje...