Nie powinno się oceniać książki po okładce. A serialu po dwóch odcinkach? Też nie. Dlatego tego nie robię. Po prostu produkcja traktująca o męskich striptizerach, którą od niedawna można oglądać na Disney+, na samym początku ma w sobie coś intrygująco. I warto wziąć to pod uwagę, szukając tytuły na weekendowy seans.
Dołącz do Disney+ z tego linku i zacznij oglądać głośne filmy i seriale.
Szeroko zakrojona akcja promocyjna - autobusy imprezowe wyjeżdżające na ulice miast, wielkie billboardy w miejscach publicznych - sprawiła, że "Witamy w Chippendales" zaczęło mnie prześladować. Z każdej strony atakowały mnie reklamy serialu, więc w końcu postanowiłem pokonać traumę wywołaną seansem pierwszego sezonu "Toy Boy" i sprawdzić, o co tyle szumu. Po dwóch odcinkach dostępnej od niedawna na Disney+ produkcji, chciałbym jej powiedzieć: miałaś moją ciekawość, teraz masz moją uwagę.
W opowieści o założycielu Chippendales nie mogło zabraknąć scen męskiego striptizu. Nie jest to jednak "Magic Mike", gdzie rozbierany taniec staje się sposobem na radzenie sobie w kryzysie i przechodzi w afirmację życia, zabawy, hedonistycznego stylu życia. Tutaj nie ma takiego blichtru. Nie mówimy przecież o rozerotyzowanej wersji "Całego tego zgiełku", gdzie taniec staje się nośnikiem emocji i przeżyć głównego bohatera. W tym serialu chodzi o coś zupełnie innego.
Witamy w Chippendales - serial o męskich striptizerach już na Disney+
Być może to się zmieni, ale na razie sceny męskiego striptizu są, bo są. Tak, widzów atakują męska nagość, ale staje się ona tutaj towarem. Dlatego o wiele więcej uwagi niż samym występom przed rozentuzjazmowanymi paniami, twórcy poświęcają ich przygotowaniom. Próbom. Taniec okazuje się więc środkiem do celu spełnienia amerykańskiego snu Somena Banerjee. Bo "Witamy w Chippendales" to na razie przede wszystkim opowieść o pogoni za marzeniami.
Marzeniem Somena jest zdobyć pieniądze. Wejść do klubu playboyów, uścisnąć sobie dłonie z Hugh Hefnerem, świecić na ulicy tarczą najdroższego Rolexa. To są jego cele. Dlatego z marnej pensji pracownika stacji benzynowej ciuła każdy grosz. Uzbieraną w ten sposób kwotę wydaje na lokal, w którym niegdyś mieściła się dyskoteka. Chce tam urządzić elegancki klub do gry w tryktraka. "30 mln graczy, a w Los Angeles nie ma ani jednego klubu" - mówi przekonany do swojej wizji. Rzeczywistość ją jednak weryfikuje, bo po kilku miesiącach od otworzenia, Przeznaczenie II wciąż świeci pustkami.
Pewnego dnia w Przeznaczeniu II zjawia się Paul Snider ze swoją dziewczyną - króliczkiem sierpnia - Dorothy Stratten. Od słowa do słowa wychodzi, że mężczyzna jest promotorem klubów, a Somen proponuje mu udziały w swoim przybytku za pomoc w jego reklamie. Panowie próbują wszystkiego. Tu organizują zapasy kobiet w błocie, tam konkurs jedzenia ostryg. I co? Wszystko na nic. Aż w końcu bohaterowie wybierają się do gejowskiego klubu.
Zafascynowany reakcją Dorothy na widok rozbierającego się na podeście tancerza, Somen wpada na pomysł zmiany Przeznaczenia II na lokal z męskim striptizem. Okazuje się to strzałem w dziesiątkę. Panie walą drzwiami i oknami. "Witamy w Chippendales" staje się więc opowieścią o kobietach i ich represjonowanych żądzach. W końcu akcja rozgrywa się na przełomie lat 70. i 80. Nie brakuje więc wypowiedzi na temat rewolucji seksualnej, która doprowadziła do poluzowania obyczajów i redefinicji ról genderowych. Tym samym scenariusz kręci się również wokół męskości.
Paul okazuje się stereotypowym mężczyzną, który za wszelką cenę stara sie zachować pozory samca alfa. Jego toksyczne zachowania odbijają się na Dorothy, o którą jest chorobliwie zazdrosny. Według niego "każdy chce ją przelecieć", dlatego podejrzliwie spogląda na Petera Bogdanovicha, zapraszającego ją na casting do swojego nowego filmu. Bo "Witamy w Chippendales" to też opowieść o branży rozrywkowej. Nie bez powodu już w pierwszym odcinku poznajemy choreografa Nicka z dwoma nagrodami Emmy na koncie. To on pomoże Somenowi ubrać erotyczny spektakl w narrację, wznosząc jego lokal (przemianowany już na Chippendales) na wyższy poziom.
Witamy w Chippendales - czy warto oglądać nowy serial na Disney+?
Kreacja - o to najważniejszy temat "Witamy w Chippendales". Twórcy opowiadają o nim, nie tylko poruszając opisane wyżej kwestie, ale również poprzez zbrodnie (jedna z nich ma miejsce już pod koniec pierwszego odcinka). Scenariusz powstał w oparciu o książkę "Deadly Dance: The Chippendales Murders". Będzie to więc w końcu serial o mrocznej stronie showbiznesu, amerykańskim śnie, przemieniającym się w amerykański koszmar.
"Witamy w Chippendales" to serial true crime, w którym prawdziwe wydarzenia zostają odpowiednio udramatyzowane za pomocą fikcji, aby były jak najbardziej dla widza atrakcyjne. Widać to już w sferze wizualnej produkcji. Próżno tu bowiem szukać pieczołowitości na miarę "Kronik Times Square" w oddawaniu realiów epoki i miasta, w jakich rozgrywa się akcja. To raczej świat zbudowany z mitów i powidoków rzeczywistości.
W "Witamy w Chippendales" Los Angeles składa się z nocnych klubów, gwiazdy i zdobywców nagród branży rozrywkowej można spotkać na każdym kroku, a z głośników zawsze lecą disco-szlagiery. O tak, przy tej ścieżce dźwiękowej nogi same rwą się do tańca. Wygląda i brzmi to interesująco, bo przekłada się na immersyjne doświadczenia. Przynajmniej - podkreślam - w pierwszych dwóch odcinkach. Czy ten cały potencjał nie zniknie na przestrzeni kolejnych epizodów? Czy nie dojdzie do spłycenia podejmowanych przez twórców tematów? Tego nie wiem, ale przekonam się w weekend. I was też do tego zachęcam.
Wszystkie odcinki "Witamy w Chippendales" obejrzycie na Disney+.