Nowy film o MMA ewidentnie próbuje trafić do oscarowej stawki. Aktorsko ma na to całkiem sporą szansę, bo Dwayne "The Rock" Johnson błyszczy na ekranie. Jego znakomita forma ma się jednak nijak do samej jakości "Smashing Machine".

Czy czujecie, co The Rock tu pichci? Nominację do Oscara. Przecież w porównaniu do swojej standardowej gaży, zgodził się zagrać w "Smashing Machine" za grosze. Za wszelką cenę postanowił wcielić się w Marka Kerra - legendarnego zawodnika MMA - żeby tylko rozwinąć skrzydła. Przeszedł aktorską metamorfozę, dzięki czemu na ekranie nie świeci już typowym dla siebie blaskiem hollywoodzkiej gwiazdy, a pokazuje całą gamę ludzkich emocji. Cieszy się, śmieje, cierpi wewnętrznie i nawet płacze. Precyzyjnie można wręcz wskazać, które ze scen będą wyświetlane podczas gali wręczenia nagród Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej.
The Rock ma znacznie więcej szczęścia niż Pamela Anderson, która chcąc pokazać swój talent w "The Last Showgirl" wypadła blado na tle znacznie lepszych aktorów i aktorek. Dwayne Johnson nie musi stawać w szranki z Jamie Lee Curtis, Kiernan Shipką czy choćby Dave'em Bautistą. W "Smashing Machine" jedyną godną przeciwniczką jest dla niego Emily Blunt. Wspólnie tworzą niezwyciężony duet i na śniadanie zjadają towarzyszących im przed kamerą zawodników MMA. Jest się czym zachwycać, nawet jeśli ich walka ze słabym scenariuszem Benniego Safdiego z góry skazana jest na porażkę.
Smashing Machine - recenzja nowego filmu
To nie jest "Wojownik", żeby sercem filmu było brutalne mordobicie w oktagonie. MMA zresztą mało stojącego również za kamerą Safdiego obchodzi. Pokazuje nam jakieś urywki walk i lubi je urywać w kluczowych momentach, nawet tuż przed rozstrzygnięciem. To, co dzieje się na macie, schodzi na dalszy plan, bo znacznie ważniejsze okazują się demony, z jakimi Kerr toczy bitwę się w życiu osobistym. Już na samym początku ściska pojemnik na tabletki przeciwbólowe, dając nam znać, że będzie miał problem z uzależnieniem (nie ziewajcie!). Ściska też partnerkę, która co prawda mówi, jak bardzo chce ciągle przy nim być, ale w miarę rozwoju akcji okazuje się toksyczna (nie ziewajcie!). A do tego po raz pierwszy w życiu poniósł w ukochanym sporcie porażkę. I z nieznośnym poczuciem przegranej też musi toczyć wojnę (dobra, możecie ziewać!).
Oczywiście filmy o sztukach walk od zawsze wykorzystują daną dyscyplinę, aby opowiedzieć o walkach wewnętrznych swoich bohaterów. Rocky Balboa nie walczył przecież z Apollo Creedem tylko poczuciem własnej niższości. Ale Safdie przestrzega ustalonych zasad konwencji nadgorliwie. Całkowicie poświęca widowiskowość na ołtarzu emocjonalności. Przesuwając w ten sposób fabularny środek ciężkości, robi z formułą filmu sportowego to samo, co Bruno Dumont zrobił z kryminałem w "Ludzkości". Bawi się naszymi przyzwyczajeniami, krzycząc to, co zazwyczaj było wypowiadane tylko szeptem. Nie byłoby to wcale złe podejście, gdyby reżyser nie babrał się przy nim w kliszach.
Tendencyjną historię w "Smashing Machine" opowiadają siniaki na twarzy Kerra, jego kłótnie z żoną i kolejne łykane tabletki. Niestety, postacie mają też nieznośną manierę tłumaczenia wszystkiego, co obraz sam w sobie nam przekazuje. A jakby tego było mało, nieraz mówią jeszcze o tym, co wydaje się znacznie ciekawsze od zwyczajnej sceny dialogowej. Główny bohater potrafi nadawać o drodze do szpitala, albo o pobycie na odwyku, wzbudzając naszą chęć, zobaczenia, co się wtedy wydarzyło. Mamy więc do czynienia z filmem z gatunku tell, don't show.
Nawet jeśli kopniaki i prawe sierpowe "Smashing Machine" zastępuje słowami, wciąż stara się zachować grację i styl. Safdie stawia na realizm, przez co kolejne kadry toną w ziarnie, gdy kamera Maceo Bishopa natrętnie zbliża się do twarzy bohaterów, żeby zrobiło się bardziej intymnie. Dokumentalny charakter produkcji na pewno ma swój urok, ale to za mało, żeby utrzymać tę opowieść w ryzach. Rozpada się ona na każdym kroku. Przez liczne przeskoki czasowe i desperackie próby wytłumaczenia, co działo się między kolejnymi cięciami montażowymi, idzie się w niej pogubić. Choć Kerr na karuzeli dla dzieci wygląda zabawnie i potrafi wzruszyć, leżąc w szpitalnym łóżku, produkcja z każdą chwilą coraz bardziej opada z emocjonalnych sił.
To jest ta sama sytuacja, co z Coenami. Po ich artystycznym rozstaniu Ethan zrobił "Żegnajcie laleczki", pozwalając, aby "Tragedia Makbeta" udowodniła, że to Joel jest tym bardziej utalentowanym bratem. Bracia Safdie wspólnie też zdążyli ugruntować swoją renomę, a teraz każdy poszedł oddzielną drogą. I podczas gdy "Wielkim Martym" od Josha zachwycają się krytycy, tak "Smashing Machine" został przyjęty bez większego entuzjazmu i walczy o każdego dolara w box offisie. Na punkty zdecydowanie więc Benny przegrywa, bo w jego samodzielnym debiucie próżno szukać szarpanego tempa z "Nieoszlifowanych diamentów" czy pulsującego życia "Good Time", które robił jeszcze z bratem.
"Smashing Machine" może się pochwalić co najwyżej świetnymi momentami, przez co zmienia się w sumę swoich składowych. Całościowo nie ma racji bytu. To raczej szkic pewnej historii niż pełnoprawna opowieść. Safdiemu można przyznać nagrodę jedynie za starania zachowania pamięci o jednym z pionierów MMA i pokazania człowieka, kryjącego się za legendą, ale nic więcej. Tym samym widzowie mogą spokojnie oddać starcie z jego filmem walkowerem.
Więcej o filmach poczytasz na Spider's Web:
- Obejrzałem nową komedię reżysera 1670. Zrobiłem hehe
- Pasja 2: Gibson wymienił obsadę. Do roli Maryi zatrudnił Polkę
- Erin Brockovich to klasyk z Julią Roberts. Odświeżam go regularnie
- The Rock i Emily Blunt znów łączą siły. W filmie Disneya genialnie im to wyszło
- Tron: Ares to taki film, że chce się nim przecierać oczy. Oceniam nowe sci-fi
"Smashing Machine" już w kinach.
- Tytuł filmu: Smashing Machine
- Rok produkcji: 2025
- Czas trwania: 123 minuty
- Reżyser: Benny Safdie
- Aktorzy: Dwayne Johnson, Kenny Rice, Jerin Valel
- Nasza ocena: 5/10
- Ocena IMDB: 6,8/10