„Free Guy” to taki „Matrix” tylko na odwrót i idealny film dla fanów GTA. Recenzja przedpremierowa
Nowy film z Ryanem Reynoldsem, wcielającym się w postać z gry wideo, trafi w tym tygodniu na ekrany kin. „Free Guy” momentami bawi do łez no i nie zostawia na samych graczach suchej nitki.
OCENA
Tak jak nie wyobrażam sobie oglądania „Diuny” na telewizorze, jeśli tylko miałbym do wyboru kino, chociaż nowa ekranizacja prozy Franka Herberta trafi na premierę do HBO Max, tak w przypadku „Free Guy” seans tego filmu na kanapie ze znajomymi miałby swój urok. Nowy film z Ryanem Reynoldsem, znanym za sprawą roli Deadpoola, trafia jednak na start wyłącznie do dystrybucji kinowej.
Oczywiście, rozumiem tę decyzję Disneya. Mamy tu do czynienia z blockbusterem, w którym pół świata przedstawionego potrafi eksplodować, a mury zbliżają się do siebie niczym w „Incepcji”. Mimo to podczas seansu w kinie IMAX brakowało mi opcji pauzy i cofnięcia się o scenę lub dwie. Kilka razy chciałem sprawdzić, czy faktycznie widziałem easter-egga w tle, czy tylko mi się przywidziało.
Free Guy recenzja nowego filmu z Ryanem Reynoldsem
Na szczęście „Free Guy” wcale nie jest jednym wielkim easter-eggiem.
Przyznam, że czytając pierwsze zapowiedzi, trochę się tego obawiałem – a trailer „Free Guy” bynajmniej nie rozwiał moich wątpliwości. Myślałem, że będziemy mieli do czynienia z fabułą będącą pretekstem do pokazania kilku gagów, a tzw. fan service weźmie górę nad scenariuszem – na szczęście niepotrzebnie! Film oczywiście puszcza nie raz oko do widza, ale nie robi tego co chwilę.
Jakby tego było mało, trailery w zgrabny sposób mnie zmyliły. Sceny, które wydawały się zdradzać kierunek rozwoju akcji, podczas seansu nabrały zupełnie innego kontekstu. Do tego kolejne zwroty fabularne we „Free Guy” kilka razy miło mnie zaskoczyły, a bohaterowie, chociaż są swoistymi archetypami, okazali się nie być aż tak jednowymiarowi, jak z początku można było podejrzewać.
A o co tak właściwie chodzi we „Free Guy”?
W telegraficznym skrócie: śledzimy tutaj historię NPC-a (non-playable character) z wieloosobowej gry wideo, czyli tytułowego Guya. Ten uroczy i prostolinijny Facet o aparycji Ryana Reynoldsa mieszka we Free City, czyli mieście będącym odpowiednikiem Los Santos z GTA Online. Co rano budzi się, pije kawę i chodzi do pracy, ale on i jemu podobni istnieją tylko ku uciesze tych w okularach.
Oczywiście te postaci, które porywają, potrącają i na wszelkie sposoby zabijają NPC-ów, to prawdziwi ludzie z tego naszego świata. Guy, który jest wirtualnym pracownikiem wirtualnego banku, w pewnym momencie zdobywa jednak dostęp do ich okularów i zaczyna widzieć to, co widzą oni: niezliczone znaczniki misji, żetonów do zebrania, fruwających na chodnikach apteczek itp.
„Free Guy” jest opowieścią o istocie człowieczeństwa oraz o… miłości.
Z trailerów już wiemy, że w życiu Faceta pojawia się pewna tajemnicza kobieta, za którą jest gotów skoczyć choćby w ogień i pod rozpędzony pociąg. Pomiędzy dwojgiem zaczyna rodzić się – a jakże – uczucie. „Free Guy” zadaje przy tym sporo pytań na temat tego, co tak naprawdę jest prawdziwe. Porusza też kwestię wolnej woli oraz sztucznej inteligencji i to w ciekawy sposób.
Oprócz tego „Free Guy” krytycznym okiem patrzy na samych graczy, którzy przedstawieni są tu dość… stereotypowo – podobnie zresztą jak twórcy ich ukochanych gier. Mimo to nie potrafię się obrazić za takie przejaskrawione krzywe zwierciadło, bo nie da się ukryć, że na opinię toksycznych przegrywów środowisko fanów wieloosobowych gier wideo sobie pracowało latami…
Problemem we „Free Guy” jest jednak to, że Ryan Reynolds gra tego samego bohatera, co zawsze.
Aktora uwielbiam zarówno za jego kreacje filmowe, jak i za to, w jaki orzeźwiający sposób podchodzi do promocji swoich filmów w social media. Mam jednak wrażenie, że ostatnio jego role (z pominięciem Deadpoola rzecz jasna), są grane na jedno kopyto. Guy jest w zasadzie identyczny jak Michael Bryce z filmu „Bodyguard i żona zawodowca” – niewinny, naiwny i… stroniący od broni palnej.
Jeśli spodziewaliście się, że we Free City rozpierduchę będzie robił klon Deadpoola, to możecie się srogo zawieść. Guy jest tym gościem, który w grze MMO woli nabijać expa na aktywnościach pobocznych i ratowaniu innych, a nie na jeżdżeniu czołgiem, strzelaniu do przechodniów z broni palnej, napadach na banki i brawurowych ucieczkach przed policją. Albo wojskiem.
Nowa produkcja z Ryanem Reynoldsem nie jest przy tym pierwszym filmem będącym ukłonem dla graczy, a ścieżkę wydeptał wcześniej „Ready Player One”.
Obie produkcje pokazują sztuczny świat, którym ludzkość się zachłysnęła, ale perspektywa widza jest zupełnie inna. Tak jak we „Free Guy” wirtualna rzeczywistość jest dla ludzi tylko odskocznią, a w centrum mamy NPC-a, tak w „Ready Player One” to człowiek był awatarem widza, a świat wirtualny dla bohaterów jedyną ucieczką przed dystopią po katastrofie klimatycznej
„Free Guy” jest znacznie bardziej zakorzeniony w tym naszym świecie niż „Ready Player One”. Nie mamy tutaj do czynienia z futurystycznymi goglami albo kostiumami do wirtualnej rzeczywistości, tylko ze zwykłą grą wideo na konsole i laptopy, która mogłaby równie dobrze powstać w tym naszym świecie. Dzięki temu jako widzowi dużo łatwiej było mi się wkręcić w fabułę.
Nowa produkcja Disneya, chociaż stawia w centrum byt wirtualny, a nie człowieka, a do tego pokazuje wymyślony świat wymagający sporo zawieszenia niewiary, jest mimo wszystko bardziej science niż fiction. I to chyba właśnie dlatego „Free Guy” tak bardzo przypadł mi do gustu. Niektóre dowcipy napisane z myślą o graczach rozbawiły mnie przy tym do łez.