„Hit and Run” miał być kolejnym thrillerem szpiegowskim od twórców „Faudy”. Niestety w tym wypadku lecą oni na autopilocie, przez co nigdy nie trafiają we właściwą tonację.
OCENA
„Hit and Run” zdałby egzamin jako kolejny akcyjniak ze Stevenem Seagalem bądź Liamem Neesonem. W jego opisie czytalibyśmy wtedy, że przewodnik wycieczek, były żołnierz i najemnik, odkrywa tajemnicę związaną ze śmiercią swojej żony i postanawia ją pomścić. W serialu wszystko bowiem działa według dobrze nam znanej b-klasowej logiki. Niezniszczalny twardziel zmierza po trupach do celu i rozprawia się z każdym, kto stanie mu na drodze. Nieważne czy będzie to agent Mosadu czy C.I.A. Naszego protagonisty nic, ani nikt nie jest w stanie powstrzymać, a kolejne jatki pojawiają się na niemiłosiernie rozwleczonej osi czasu.
Twórcy próbują nas czarować pozorną głębią swojej opowieści, poruszając tu te same tematy, z jakimi mieliśmy już do czynienia chociażby w „Niewinnym”. Jak dobrze znamy ukochaną osobę? Czy w ogóle cokolwiek o niej wiedzieliśmy? Te pytania cały czas krążą w fabule, bo Segev wyrusza z Izraela do Stanów Zjednoczonych i odkrywa, że nie tylko on ma jakieś tajemnice. Zdrada w związku okazuje się najmniej istotnym kłamstwem zmarłej w wypadku Danielle. Kiedy jej prawdziwa tożsamość wychodzi na jaw, widzieliśmy już najlepsze, co serial ma nam do zaoferowania.
Do samego końca nie brakuje tu posmaku amerykańskich thrillerów konspiracyjnych z lat 70.
Odpowiednie skojarzenia narzucają nie tylko ustawienia kamery, ale również oldschoolowe sceny pościgów. Próżno jednak w „Hit and Run” szukać intensywności „Porządnych facetów ubierających się na czarno”, czy paranoicznej atmosfery „Rozmowy”. Giną one pod natłokiem wykorzystywanych klisz. Odcinek bez zwrotu akcji na sam koniec to dla twórców odcinek stracony. Problemem jest jednak to, że każdy kolejny twist jest bardziej absurdalny od poprzedniego. Wystarczy pomyśleć o najgłupszej rzeczy, jaka może się zaraz wydarzyć, a na pewno po chwili będziemy jej świadkami.
Dawni wrogowie przemieniają się w sojuszników, a przyjaciele okazują się wrogami. Fabuła staje się boleśnie przewidywalna, bo zwroty akcji rzadko kiedy wynikają bezpośrednio z prowadzonej opowieści. Są raczej efektem ślepego korzystania z wytartych schematów. Jeszcze przed połową serialu twórcy przestają nawet silić na tłumaczenia i psychologiczne uzasadnienia zachowania protagonisty. Jest w żałobie, może zachowywać się głupio, na cholerę drążyć temat. Podobnie dzieje się w pozostałych wątkach, które pojawiają się i znikają według widzimisię scenarzystów. Logika i sens ulatują niczym nasze zainteresowanie produkcją.
Twórcy usilnie próbują nas utrzymać przed ekranem i wypełniają swoją opowieść gatunkowymi atrakcjami.
Wykonują fabularne fikołki i przechodzą z dramatu rodzinnego do szpiegowskiego dreszczowca czy filmu więziennego, ale nie potrafią znaleźć sposobu, aby połączyć je w spójną całość. Podobno pomysł na serial zrodził się w 2015, kiedy Avi Issacharoff i Lior Raz poszli na lunch w Tel Awiwie. Było to zaraz po debiucie ich „Faudy” – największego hitu izraelskiej telewizji ostatnich lat. Dyskutowali wtedy na temat niedawnego wypadku, którego sprawca uciekł z miejsca wypadku. Zaczęli się zastanawiać, co jeśli to wcale nie był wypadek, tylko część większego spisku. I ta historia okazuje się doskonałym podsumowaniem „Hit and Run”. To w końcu temat na rozmowę podczas lunchu rozciągnięty na długość dziewięciu odcinków.