Nie tak do końca za darmo i - zawsze - legalnie, ale skoro i tak subskrybuję tyle platform VOD, to nie bardzo mam ochotę dorzucać do tego interesu jeszcze więcej kasy. Dlatego coraz częściej, zamiast iść do kina, czekam, aż film, który planuję obejrzeć, pojawi się jednym z serwisów.
Za darmo w internecie?! Może jeszcze nielegalnie?! Nie, całkiem legalnie i nie całkiem za darmo, ale tak właśnie do tego podchodzę. Coraz rzadziej chce mi się chodzić do kina na premiery i coraz częściej czekam, aby zobaczyć je na VOD - HBO Max, Netfliksie czy innych serwisach. Skoro i tak subskrybuję kilka platform, nie widzę wielokrotnie powodów, by jeszcze do tego interesu dopłacać.
Kina mi zbrzydły. Może nie jest to najpopularniejsze wyznanie kogoś, kto zajmuje się rozrywką, kulturą i popkulturą, ale tak: kina zbrzydły mi okropnie. Rynek zdominowały multipleksy, które rozciągają seans do nieprzyzwoitych rozmiarów. Najpierw reklamy, potem jeszcze trochę reklam i jeszcze, a potem trailery, potem trochę trailerów od Patryka Vegi, jeszcze parę, popcorn zjedzony... no, to można oglądać film! Nierzadko to ponad 30 minut katorgi, z którą nie da się wygrać ani sobie poradzić.
Mam dość chodzenia do kina
Można oczywiście spóźnić się do kina, żeby blok reklamowy pominąć. Ale nikt nie zna godziny rozpoczęcia seansu - można tylko zakładać, że zaczyna się kilkadziesiąt minut później niż ta wyznaczona. Poza tym w pewnym momencie gasną światła, co znacznie utrudnia znalezienie miejsca, a zawsze, przysięgam, zawsze trafi się jakaś rozkojarzona parka, która mimo że ma numerowane bilety, siądzie właśnie na twoich siedzeniach. Raz byłam świadkiem prawdopodobnie rekordu Guinessa w byciu nieogarniętym, kiedy jakieś małżeństwo musiało przesiadać się trzy razy w ciągu 10 minut, bo za każdym razem wybierało cudze miejsca. Nie pytajcie mnie, jak do tego doszło, cieszcie się, że finalnie nie dostali nagrody Darwina. I tak źle, i tak niedobrze. Nie ma nic fajnego w przeciskaniu się pomiędzy ludźmi, gdy już zgasły światła, mimo że na ekranie tańczy Michał Milowicz, śpiewając coś równie głupiego jak "teges szmeges fą fą fą". I nie, nie wybrałam się na film z Milowiczem, bo on już nie gra w filmach, a w reklamach.
Można też, zamiast do złego multipleksu, iść do romantyzującego kinematografię kina studyjnego, by siedzieć 2 godziny na niewygodnych krzesłach. Przesadzam oczywiście, by urozmaicić narrację, ale wierzcie mi albo nie, do dziś łupie mi w kościach, kiedy przypomnę sobie mój pierwszy seans w kinie studyjnym. To był jakiś film z Bliskiego Wschodu, trwał ponad 2 godziny, a na sali do wyboru były krzesełka jak z podstawówki. Siadłam więc na jednym z nich. Filmu nie pamiętam, pamiętam, że bolało. Oczywiście dramatyzuję, gdyż to część mojej natury, i od tamtego czasu w kinach studyjnych wiele się zmieniło. Dalej nagłośnienie i ekran są gorsze niż w multipleksach, ale jest tam całkiem przyjemnie, można by więc rzec: klimatycznie. Po wyjściu można też zapalić papierosa, zaciągnąć się nim jak Maklakiewicz, zarzucić szalik na lewe ramię i powiedzieć: ta współczesna kinematografia, dmuch, to odpowiedź na potrzeby kapitalizmu, napędzanego przez gospodarkę Zachodu, dmuch. Jeśli obok was znajdzie się jakiś student filmoznawstwa, możecie zapunktować, chyba że nie usłyszy, bo sam będzie mówił, że różowa sukienka głównej bohaterki to infantylizacja seksistowskich problemów w dobie gender. Czy jakoś tak.
Problem z kinami studyjnymi polega też na doborze repertuaru. Próżno tam zwykle szukać mainstreamowego kina, o którym mówi się wszędzie i którego plakaty zalewają miasto. A jeśli już taki seans się znajdzie, to jeden na trzy dni o jakiejś porze, która pewnie mi nie pasuje. Wciąż bywam czasem w kinach studyjnych i to częściej niż w multipleksach (brak reklam!), ale raczej na tych mniej popularnych filmach, co nie przeszkadza pośmiać mi się z kulturowego snobizmu.
Kino czy Netflix? A może HBO Max?
Niezależnie od tego, co wybiorę, zawsze jednak muszę wybrać się na określoną godzinę, a więc dopasować do kina i poświęcić na to z dojazdem czy dojściem dużo więcej czasu, niż gdybym została w domu i włączyła dany film na Netfliksie czy HBO Max. I dlatego choćby nie poszłam na nowego "Batmana", a obejrzę go w HBO Max. I tak było wiadomo, że film pojawi się w serwisie, więc - jak to się mówi - po co przepłacać? Oczywiście, są produkcje, które chce się albo które muszę zobaczyć od razu. Ale że głównie zawodowo siedzę w serialach i telewizji, ten problem mniej mnie dotyczy. Nawet ze spadającymi cenami biletów do kin i brakiem dostępności na opłacanych serwisach, wykupienie filmu na żądanie jest tańsze niż pójście do multipleksu.
Kina muszą się zmienić i zacząć oferować coś więcej niż nachosy z sosem serowym, które i tak są paskudne. Jasne, wyjście do kina to może być ważny aspekt towarzyski, mamy też rozwiniętą technologię, super dźwięk i obraz, a do tego rozkładane fotele, w których można wygodnie spać. Ale jedyne, co naprawdę przemawia do mnie na korzyść kina, poza terminem, jeśli wyjątkowo zależy mi na filmie, to umowa, na którą godzisz się, wchodząc na salę. A więc: żadnych telefonów. Oczywiście, nie żeby wszyscy się do tej umowy stosowali, ale to niechlubne wyjątki. Seansu w kinie rzeczywiście nikt mi nie przerwie, ani ja nie przerwę go sobie sama, zachęcana przez dźgające mnie w boczek FOMO, które mówi: no, sprawdź, co tam się dzieje na tym Facebooku, mimo że w gruncie rzeczy nic cię to nie obchodzi, bo wolisz, żeby prawdziwe życie toczyło się "tu i teraz". Ale to temat nie na tę rozmowę.
Pamiętam jedną moją rozmowę z szefem znanego dystrybutora filmowego, który powiedział mi, że oni nigdy na filmie, który pójdzie od razu do VOD, nie zarobią tyle, co na premierze w kinach. I dlatego branża filmowa nie chce skracania okien dystrybucyjnych, bo im to się po prostu nie opłaca. Już zresztą wybuchają o to wielkie afery w Hollywood i trudno się dziwić. Widz jednak chce mieć wybór - idealnie byłoby móc w dniu premiery kupić bilet na kanapę i do kina. Ech, marzenie ściętej głowy, bo już wyobrażam sobie liczbę przekrętów, które wymyśliliby Polacy, a jesteśmy gotowi na wiele, by przyoszczędzić, czego dowodem może i być ten tekst, i fakt, że nie ma już darmowego miesiąca na Netfliksie.
Choć pewnie brak w tym logiki, trudno mi nie myśleć o seansie kinowego filmu na opłacanym VOD jak o seansie darmowym. W końcu i tak zapłaciłabym za kolejny miesiąc usługi, czy premiera miałaby miejsce, czy nie, a tak nie wydaję dodatkowych kilkunastu czy kilkudziesięciu złotych na kino. I może nie obejrzę tego "Batmana" na wielkim ekranie. Ale za to wygodnie i z lepszym popcornem. Mnie pasuje.
**Tekst oryginalnie opublikowany 10 maja.