Nowy horror Netfliksa to "Krzyk" po hiszpańsku. Prawie. Polecam wrócić do oryginału
Wśród kilku ciekawszych premier filmów i seriali, które w ostatnich dniach trafiły do oferty Netflix Polska i podbiły listy najpopularniejszych tytułów, znalazł się "Klub miłośników kryminałów". Ten hiszpańskojęzyczny horror zapowiadał się co najmniej interesująco - niestety, Carlos Alonso Ojea rozczaruje widzów po raz kolejny.
Tytułowy Klub miłośników kryminałów to ośmioro miłośników i miłośniczek opowieści z dreszczykiem. Bohaterowie raz w tygodniu spotykają się w klubie książki, by móc dzielić się miłością do gatunku. Pewnego dnia ekipa zostaje wkręcona w dość nietypowy kostiumowy dowcip, który kończy się tragedią. Członkowie "pranka" przysięgają przed sobą, że nikomu nie powiedzą prawdy o tym, co tak naprawdę się wydarzyło.
Nie mija wiele czasu, a wielbiciele kryminałów zaczynają otrzymywać anonimowe pogróżki. Ktoś grozi, że rozpowszechni w social mediach krwawy horror oparty na ich historii - publikacja każdego rozdziału będzie oznaczała śmierć kolejnej osoby. Studenci robią się coraz bardziej podejrzliwi w stosunku do kolegów i koleżanek - grupa rozpoczyna walkę o przetrwanie w sercu kampusu, pamiętając o tym, że każde z nich może być zarówno potencjalną ofiarą, jak i zabójcą.
Czytaj także:
Klub miłośników kryminałów: opinia o filmie Netfliksa
Młodzi miłośnicy grozy starają się umknąć zamaskowanemu zabójcy, którym najpewniej jest któreś z nich. Znamy to, prawda? Wes Craven przerobił to w "Krzykach" na wiele sposobów, a teraz jego dzieło kontynuują kolejni twórcy. Rzecz w tym, że nawet jeden z pierwszych meta-slasherów w historii (i pierwsza odsłona wspomnianego cyklu) bawił się tropami i miłością do gatunku w sposób kilkakrotnie ciekawszy, niż robią to twórcy Klubu.
O ile bowiem zestawienie tego obrazu z "Krzykiem" (czy nawet "Koszmarem minionego lata") może sugerować dużą samoświadomość, filmoznawczą erudycję i niepohamowaną kreatywność, o tyle, cóż, podobieństwa kończą się na zerżnięciu konceptu. I doklejeniu do niego wątków oraz motywów przywodzących na myśl inne popularne slashery.
Niestety, ta hybryda nawiązań to wydmuszka. Zwykła kalka, zlepek pomysłów, których nikt nie potrafi tu odświeżyć lub wykorzystać w bardziej oryginalny sposób. Cała ta kaskada zużytych konceptów niczemu nie służy - nie stara się powiedzieć niczego nowego o gatunku, nie próbuje go skomentować, pochwalić czy wyszydzić. Nie jest nawet listem miłosnym czy, tak po prostu, choć odrobinę angażującą i rozrywkową opowieścią, a co najwyżej leniwie przedpisanym od starszego kolegi zadaniem. Zabrakło cienia inwencji twórczej. Zabrakło serca. Bo "Killer Book Club" opowiada dokładnie ten rodzaj wymyślonej historii, jaki krytykują bohaterowie - ale bez grama refleksji czy poczucia humoru. Twórcy zadowolili się "zabawą" w granicach tego, czego dokonały już inne dzieła z przeszłości. Tego typu pozbawione polotu naśladownictwo nie mogło przynieść satysfakcjonujących kogokolwiek efektów.