Złota era streamingu dobiegła końca. Platformy coraz częściej wycofują się ze swoich projektów
Pogłębia się kryzys branży streamingowej. Platformy nadmuchały bańkę swojej popularności, a teraz muszą mierzyć się z jej pęknięciem i liczyć każdy grosz. Decyzje Disneya o wycofaniu się z projektów Disney+ tylko to potwierdzają.
Gdybyśmy mieli wskazać początek końca złotej ery streamingu, byłaby to fuzja WarnerMedia i Discovery oraz jedne z pierwszych decyzji szefa powstałego w ten sposób koncernu Davida Zaslava. To on bowiem postanowił zmienić strategię swojego poprzednika i przystopować rozwój HBO Max. Nie dość, że zakończył okres 45-dniowego okienka dystrybucyjnego filmów kinowych, to jeszcze postanowił ograniczyć inwestycje w produkcje lokalne spoza USA i zaczął usuwać z platformy treści oryginalne. Największe kontrowersje wzbudziło jednak skasowanie praktycznie gotowej "Batgirl". Wszystko oczywiście w ramach oszczędności.
Decyzje Davida Zaslava były dobitnym sygnałem, że po czasie hossy w branży streamingowej nadeszła bessa. Jeszcze przecież do niedawna platformy szastały kasą. Amazon chwalił się budżetem "Władcy Pierścieni: Pierścieni Władzy" - najdroższego serialu w historii, a Netflix wydał 200 mln dolarów na "Gray Mana" - oficjalnie najdroższy film platformy. Co się nagle zmieniło? Czemu teraz trzeba zaciskać pasa? Odpowiedź jest prosta: pandemia minęła.
Czytaj także:
Z czego wynika kryzys w streamingu?
W czasie szalejącego koronawirusa i lockdownów wszyscy siedzieliśmy w domach i korzystaliśmy z dobrodziejstw streamingu. Gdy kina już się otworzyły, można było swobodnie poruszać się po mieście, nagle okazało się, że wcale nie potrzebujemy opłacać miliona abonamentów, bo i tak nie mamy kiedy oglądać tych wszystkich filmów i seriali. Platformom zaczęło więc ubywać użytkowników i kolejne produkcje nie wzbudzały już takich ekscytacji, jak jeszcze do niedawno. Nawet Netflix zaliczył pierwszy od ponad dekady spadek liczby subskrybentów.
Czytaj także:
Odpowiedzią Netfliksa na odpływ użytkowników była zapowiedź pakietu z reklamami i walki ze współdzieleniem kont (swoją drogą, ta strategia okazała się nadzwyczaj skuteczna). Prócz tego platforma z piłą mechaniczną podeszła do swoich projektów i zaczęła kasować seriale, które nie spełniają jej oczekiwań. Ucięła w ten sposób masę tytułów, nie zwracając zupełnie uwagi na ryk (i inne oddolne akcje) ich fanów.
Kryzys nie ominął również Prime Video. Po najdroższym serialu w historii Amazon zaserwował nam drugi najdroższy serial w historii - "Cytadelę", której wyniki wzbudziły niepokój CEO firmy. Andy Jassy uważnie teraz przygląda się rozbuchanym budżetom kolejnych produkcji i weryfikuje, czy te wydatki się opłacają. Tutaj warto podkreślić, że w samym 2022 roku Amazon wydał na treści oryginalne i licencjonowane 7 mld dolarów - więcej w swój kontent inwestuje jedynie Netflix i Disney.
Czytaj także:
Jak streaming walczy z kryzysem?
Znaleźliśmy się w sytuacji, w której decyzje największych graczy na rynku krzyczą, że nie jest dobrze. Że te wszystkie inwestycje w treści streamingowe, to jednak nie był najlepszy pomysł. Przyznaje to również Disney. Już od dłuższego czasu jego działania wzbudzają konfuzję w użytkownikach Disney+. Przecież z platformy (podobnie jak z HBO Max) znikają produkcje oryginalne. Ostatnio Myszka Miki pozbyła się "Willow" - serialowego sequela filmu fantasy z lat 80. Na produkcję poszło ponad 105 mln dolarów, a teraz nie można jej obejrzeć.
Wraz z usunięciem "Willow" z platformy, Disney ogłosił początek cięcia kosztów i rezygnację z zapowiedzianych wcześniej projektów. Chwilę temu dowiedzieliśmy się, że na Disney+ nie zobaczymy "Kronik Spiderwick". Teraz - jak podaje Deadline - los serialowej adaptacji popularnych książek podzielił "Nautilus", czyli prequel "Dwudziestu tysięcy mil podmorskiej żeglugi" Juliusza Verne'a. Co ciekawe oba tytuły zostały już zrealizowane, czekają tylko na postprodukcje. Myszka Miki liczy, że ktoś się nią zajmie i produkcje znajdą sobie nowy dom.
W branży streamingowej dzieje się aktualnie tak źle, że CEO Disneya Bob Iger zapowiedział nawet spowolnienie rozwoju MCU i "Gwiezdnych wojen". Firma nie będzie nas już co chwilę atakować produkcjami z tych uniwersów skierowanymi na Disney+, bo zamierza skupić się na ofercie licencjonowanej, która miałaby przyciągnąć nowych użytkowników.
Czy streaming wyjdzie z kryzysu?
Branża szuka teraz rozwiązań swoich problemów, ale wiele wskazuje na to, że kryzys będzie się na razie powiększał. W końcu już od dłuższego czasu w Hollywood trwają strajki scenarzystów i aktorów, którzy domagają się przede wszystkim uczciwszego podziału zysków z eksploatacji treści w streamingu. Nic dziwnego. Przecież ostatnio w internecie rozpętała się burza, gdy aktorzy ujawnili wysokość tantiem za pracę przy hitowych tytułach Netfliksa czy Disneya. I uwaga: liczy się je w centach. Tak, centach, nie dolarach.
Czytaj także:
- Dwa centy za odcinek hitowego serialu. Tak streaming żeruje na pracy aktorów
- Aktorzy dołączają do strajkujących scenarzystów. Hollywood chwieje się w posadach
- Nie dziwię się, że aktorzy strajkują. Korporacje chciały im zgotować los rodem z "Czarnego lustra"
- Czy w Polsce też szykuje się strajk scenarzystów? "Podobnie jak w Ameryce, streaming dużo u nas zmienił"
Streaming działał do tej pory na zasadach wolnej amerykanki, bo prawodawcy nie do końca wiedzieli, jak go kwalifikować - ni to kino, ni telewizja. Teraz powoli zaczyna się to zmieniać. Chociaż strajkujący scenarzyści i aktorzy znaleźli się w gorszej sytuacji niż platformy VOD, to jednak są zdeterminowani, aby osiągnąć swoje cele i wprowadzić regulacje prawne dotyczące tantiem ze streamingu. Idą po wygraną, przez co - być może - Netflix i spółka będzie musiał niedługo liczyć się z dodatkowymi kosztami. Słowem: przyszłość branży nie rysuje się w różowych barwach.