Kiedyś sprzedawało marzenia, dzisiaj traci szacunek widzów i gwiazd. To koniec Hollywood, jakie znamy
Obecne zamieszanie, a wręcz bojkot, wokół Złotych Globów to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Przez ostatnie lata Hollywood sukcesywnie burzyło swoją legendę i padło ofiarą licznych plag. Czy to początek końca Fabryki Snów, przynajmniej w formie z jakiej znaliśmy ją do tej pory?
Aż trudno czasem uwierzyć, że jeszcze 150 lat temu Hollywood, wówczas jeszcze bez oficjalnej nazwy, funkcjonowało jako dobrze prosperująca społeczność rolnicza pod Los Angeles. Ok. 40 lat później zaczęła się tam tworzyć aglomeracja miejska, a już w 1912 roku pojawiały się pierwsze wytwórnie filmowe.
Nie minie kolejnych 20 lat, a Hollywood (do 1949 roku sygnowane ogromnym napisem Hollywoodland umieszczonym na tamtejszych wzgórzach) stanie się znanym na całym świecie symbolem rozrywki, sztuki filmowej, popkultury oraz blichtru. I przez prawie 100 lat amerykańska Fabryka Snów skutecznie tworzyła owe sny, zapraszając widzów do świata niezwykłych historii, odległych światów i eskapizmu.
Trudno było, szczególnie będąc entuzjastą filmów w młodym wieku, nie dać się porwać magii Hollywood.
Ba, nawet dziś, choć w miarę dobrze znam kulisy powstawania filmów, co jakiś czas zapominam o tym wszystkim i zachwycam się nad „filmowymi czarami”.
Niestety, Hollywood to także, a może i przede wszystkim, organizacja tworzona przez ludzi, a więc skażona grzechem pierworodnym. Przez dekady działy się tam zapewne wszelkiej maści podejrzane interesy, ogromna ilość nieprawidłowości, skandali i tym podobnych występków, które burzyły niewinny niegdyś obraz Fabryki Snów.
Przez lata jednak wszystko to pozostawało w ukryciu. Od kiedy jednak w naszym życiu zawitała o wiele większa transparentność, a rozwój internetu spowodował o wiele łatwiejsze dojście do wielu ukrytych faktów, reputacja Hollywood zaczęła być stopniowo szargana.
Pierwsze oznaki tego, że Fabryka Snów nie ma już tej siły przebicia co kiedyś, przyszły wraz z nowym tysiącleciem.
Na początku XXI wieku tzw. system gwiazd zaczął się powoli kruszyć. O ile w poprzednich dekadach reżyserzy oraz aktorzy byli w stanie przyciągać na swoje filmy tłumy ludzi do kin, tak średnio od 2000 roku właściwie żaden aktor ani reżyser nie był gwarantem sukcesu. I tak zostało do dziś.
Z wszystkich wielkich gwiazd z lat 80. czy 90. ostał się jedynie Tom Cruise, który jest w stanie nadal ściągać masy ludzi do kin, z tymże głównie dzięki temu, że ciągnie do przodu serię „Mission: Impossible” oraz wabi widzów swoimi kolejnymi niesamowitymi popisami kaskaderskimi. A przecież jeszcze na przełomie lat 80. i 90. niemal każdy jego film, czy to był „Top Gun” czy „Rain Man” bądź „Firma”, stawał się globalnym przebojem.
Dziś już ani Brad Pitt, ani Johnny Depp, ani współczesne świeże gwiazdy kina nie są gwarancją kasowego sukcesu. Ludzie chodzą do kina na franczyzy, ostatnio głównie na filmy o superbohaterach. Robert Downey Jr. może i jest najpopularniejszym aktorem na świecie obecnie, ale jego ostatnie filmy, w których nie wcielał się w Tony’ego Starka, mało kto obejrzał.
To przejście od kultu aktorów na kult serii widać wyraźnie, bo objawił się wraz z premierami „Władcy Pierścieni” oraz „Harry’ego Pottera” w 2001 roku. W 2002 swoje dołożyła też bijąca wszelkie rekordy kasowe premiera „Spider-Mana” od Sama Raimiego. Od tamtego czasu ilość sequeli oraz powołania do życia nowych wielkich serii filmów wzrastała w tempie geometrycznym.
Dziś do kina chodzi się (to znaczy będzie się chodzić, jak je ponownie otworzą w pełnej krasie po pandemii) na widowiska. Mniejsze filmy są spożywane w serwisach streamingowych, które nie należą per se do Hollywood, i tak już pewnie zostanie na zawsze.
Kolejnym gwoździem do trumny, jeśli chodzi o reputację Hollywood, są skandale seksualne. Tutaj przede wszystkim uwaga skupia się wokół Harveya Weinsteina.
Jeden z najpopularniejszych i najpotężniejszych hollywoodzkich producentów przez lata dopuszczał się przestępstw seksualnych i ostatecznie został za nie skazany prawomocnym wyrokiem. Ta sprawa to z jednej strony szok dla wielu sympatyków Hollywood, którzy nadal naiwnie wierzyli w magię tego miejsca.
Siła ruchu #MeToo, który zaczął się właśnie od Hollywood, przybrała olbrzymią skalę i wyszła daleko poza branżę filmową. Jednocześnie w tym samym mniej więcej momencie zaczęto też walczyć o prawa kobiet i mniejszości etnicznych, seksualnych bądź przedstawicieli ras innych niż biała o lepszą reprezentację w branży.
Przez wiele lat wskazywano na to, że zdecydowanie za mała liczba kobiet ma dostęp do pracy przy filmach; panie są pomijane przy nominacjach do najważniejszych nagród, największe i najdroższe filmy reżyserują głównie biali mężczyźni i tym podobne. Sam tylko ruch #OscarsSoWhite wskazujący na to, że do nagród Akademii nominowani są głównie biali filmowcy, pokazywał, że Hollywood przeżerane jest nadal staroświeckimi stereotypami i stanowi zbieraninę starszych panów w garniturach, którzy kurczowo trzymają się swoich stołków i zasad sprzed prawie 100 lat.
Przy okazji samo znaczenie nagród, zarówno Złotych Globów jak i Oscarów, zaczęło tracić na sile. O ile kiedyś Oscar za najlepszy film czy dla aktorów znaczył wiele, tak dziś to po prostu prestiżowa nagroda, która oczywiście nadal ma pewną siłę przebicia, ale rośnie też grupa odbiorców, dla których nie jest to żaden wyznacznik. Tym bardziej, że wielu aktorom Oscar wręcz zaszkodził, gdyż po zdobyciu statuetki rzadko który, bądź która, kontynuował swoją karierę na tym samym pułapie co przed nagrodą. Oglądalność samej oscarowej gali spada z roku na rok, a dodatkowo w bieżącym roku spadła wyjątkowo dramatycznie bo o ponad 50 proc., względem zeszłorocznej.
Na niekorzyść Hollywood działa też fakt, że tamtejsze wytwórnie zaczęły się niewolniczo słuchać wszelkiej maści krzykaczy z Twittera.
Wystarczy, że jakikolwiek użytkownik serwisu, nawet taki z małą liczbą followersów, rzuci w eter postulat sygnalizujący, że w jakimś aspekcie jego zdaniem Hollywood jest dyskryminujące dla pewnej grupy ludzi i od razu tworzy się efekt kuli śniegowej, która trafia prosto w twarz włodarzom danego studia. Z tego tylko powodu, Fabryka Snów zaczęła tworzyć filmy dla głośnej i domagającej się wiele mniejszości, a niekoniecznie dla całej reszty widzów. Hollywood samo więc siebie zapędza w narożnik i zaułek bez wyjścia, stając się hermetyczną platformą spełniającą wymagania jednostek.
Powstają z tego często nie tyle pełnoprawne filmy z fabułami co filmowe propagandy dotyczące pewnych kwestii społecznych. Tu wystarczy wymienić chociażby kobiecą wersję „Pogromców duchów” (choć sam film, przyznaję, nie był wcale taki zły), „Kapitan Marvel”, nową trylogię „Gwiezdnych wojen” czy serial „Batwoman”. Oczywiście jest też i pozytywny aspekt tego, że studia filmowe otwierają się na głos fanów/widzów i uwzględniają go w swoich projektach, ale chociażby sytuacja wokół Snyder Cut to jedno, a zwolnienie Giny Carano z serialu „The Mandalorian” na żądanie „niektórych fanów” to drugie.
Sprawia to, że Fabryka Snów traci szacunek pośród większości widzów. Nie dlatego, że stara się walczyć z dyskryminacją, bo to akurat jest rzecz pozytywna, ale dlatego, że stała się niewolnikiem głosu rozkapryszonej mniejszości, która jest oburzona wszystkim, co choćby tylko trochę nie zgadza się z ich światopoglądem.
Na koniec mamy najświeższą sytuację, czyli potężne kontrowersje wokół Złotych Globów.
W opublikowanym na łamach Los Angeles Times artykule ujawniono praktyki korupcyjne, Scarlett Johansson ujawniła, że była adresatem seksistowskich komentarzy ze strony członków Stowarzyszenia Prasy Zagranicznej. W dodatku w skład kapituły przyznającej Złote Globy wchodzi bardzo wąskie grono 87 członków i nie ma w nim ani jednego czarnoskórego reprezentanta.
Nie trzeba było długo czekać na bojkot organizacji. Amazon i Netflix zawiesiły współpracę ze Stowarzyszeniem, stacja NBC odmówiła transmisji przyszłorocznej gali Złotych Globów, a Tom Cruise zwrócił swoje statuetki, które zdobył za filmy „Jerry Maguire”, „Urodzony 4 lipca” oraz „Magnolia”.
I ten ostatni ruch Cruise’a jest najbardziej dosadny z tego wszystkiego. Oto mamy jedną z największych gwiazd Hollywood, która stwierdza, że jej zdaniem jedne z najważniejszych branżowych nagród są niewiele warte i odsyła je na recepcję w pudełku. To też sygnał dla miłośników Hollywood, że coś jest nie tak. To podważenie fundamentów mitologii Fabryki Snów na poziomie symbolicznym, ale i praktycznym.
Jaki będzie finał tego wszystkiego? Czy za kilka miesięcy, lat Hollywood w ogóle będzie przypominało Fabrykę Snów taką, jaka do niedawna istniała w popkulturze oraz masowej wyobraźni?
Czy w ogóle Hollywood, jako koncept oraz filmowe centrum biznesowej części branży, nadal będzie istnieć?
Trwająca ciągle pandemia też dołożyła swoje trzy grosze osłabiając amerykański przemysł filmowy i jego światową pozycję. Może te wszystkie opisane wyżej przykłady to swoiste pożary oraz trzęsienia ziemi, które mają na celu przygotowanie podłoża pod zupełnie nową strukturę? Albo usunięcie tej struktury na rzecz rozdrobnionych po różnych częściach globu serwisów streamingowych i całkowitą decentralizację przemysłu filmowego? Albo nie tyle decentralizację, tylko zmianę środka ciężkości, bowiem już w obecnej chwili streamingowi giganci, tacy jak Amazon, Disney+ czy Netflix są współczesnym odpowiednikiem staroszkolnych studiów filmowych, które składały się na Hollywood.
A może po prostu wymienione wyżej serwisy utworzą, choćby nieformalnie, coś na kształt nowego Hollywood?
Oczywiście w kontekście globalnym nie są to najważniejsze pytania i kwestie z jakimi boryka się obecnie świat, tym niemniej mam poczucie, że znajdujemy się właśnie pośrodku punktu zwrotnego w historii Hollywood.
* Autor zdjęcia wiodącego: logoboom/Shutterstock