Królik Bugs i Michael Jordan razem na plakacie i to w pełnometrażowym filmie! Brzmi jak absolutnie szalone połączenie, które nie ma żadnych szans się udać. „Kosmiczny mecz” udowodnił niedowiarkom, że bardzo się mylili. W dniu premiery sequela „Kosmiczny mecz: Nowa era” wypada więc zastanowić się, czy mamy szansę na powtórkę.
Każdy sport ma swoje gwiazdy, często przewyższające popularnością i rozpoznawalnością całe drużyny. Znacznie rzadziej zdarzają się jednak sytuacje, by jeden człowiek przewyższał sławą całą dyscyplinę i wystrzelił ją na globalny poziom niespotykany do tej pory. Właśnie tak było jednak z koszykówką i Michaelem Jordanem. Znany najbardziej z gry w Chicago Bulls gwiazdor sprawił wraz z grupą niezwykle utalentowanych kolegów i rywali, że NBA w latach 90. stała się ligą oglądaną i podziwianą na całym świecie. Dramaturgia walki o mistrzowskie pierścienie w tamtym czasie była olbrzymia i na stałe zapisała się w pamięci widzów. Najlepiej świadczy o tym popularność wyprodukowanego w zeszłym roku serialu dokumentalnego „Ostatni taniec”.
Michael Jordan był wtedy wszędzie i wszystkie dzieciaki go podziwiały. Urodzony na Brooklynie koszykarz był sławą nie tylko dzięki postawie z boiska, ale również dzięki coraz większej liczbie reklam, w których występował. W dwóch z nich od firmy Nike u jego boku pojawił się Królik Bugs, co bezpośrednio doprowadziło do powstania „Kosmicznego meczu”. Wytwórnia Warner Bros. na chwilę odłożyła pomysł na film łączący popularność Jordana i bohaterów „Zwariowanych melodii” na półkę, gdy koszykarz na krótko zrezygnował z NBA i zaczął grę w profesjonalnej lidze baseballowej. Po powrocie gwiazdora do Chicago Bulls prace nad produkcją ruszyły na powrót pełną parą.
„Kosmiczny mecz” był filmem jedynym w swoim rodzaju. To nie jest do powtórzenia dzisiaj.
W ostatnich latach w internecie pojawiło się wiele krytycznych opinii na temat „Kosmicznego meczu”, ale jego krytycy zdają się nie rozumieć, jak wielkim kulturowym fenomenem był ten mariaż koszykówki i „Zwariowanych melodii”. Czy mamy do czynienia z najlepszych filmem 1996 roku? Oczywiście nie. To nie jest nawet najlepszy pełnometrażowy tytuł łączący animację z grą żywych aktorów, bo ten tytuł zdecydowanie należy się „Kto wrobił Królika Rogera”. Trudno natomiast nie odnieść wrażenia, że większość negatywnych opinii podchodzi do „Kosmicznego meczu” niemal jakby chodziło o „Obywatela Kane'a”. Mowa o zainspirowanym reklamami filmowi dla dzieci i młodzieży, w którym główną rolę gra koszykarz. Nie dajmy się zwariować.
Bo „Kosmiczny mecz” tak naprawdę do dzisiaj trzyma poziom. To niezwykle zabawna produkcja, która ma wystarczająco dużo zwrotów akcji, by przyciągnąć uwagę widza w każdym wieku. Początek jest nieco powolny i wymaga znajomości prawdziwej historii Michaela Jordana (choć przedstawia ją w mocno „wygładzony” sposób), ale z każdą minutą robi się coraz lepiej. Królik Bugs, Kaczor Daffy czy Prosiak Porky nie pojawiają się tutaj w swoich najbardziej zwariowanych wersjach, ale zachowują swoją nieposkromioną naturę, w której zakochiwały się kolejne pokolenia dzieciaków.
- Czytaj także: Wokół sequela zatytułowanego „Kosmiczny mecz: Nowa era” od początku nie brakuje kontrowersji. Część fanów oburzył zmieniony design Króliczki Loli, a innych ucieszyło usunięcie z filmu skunksa Pepe.
Czy to wszystko wystarczająco tłumaczy nostalgię odczuwaną przez wielu widzów za „Kosmicznym meczem”? Nie do końca.
Najważniejszy powód jest inny. Film Warner Bros. z 1996 roku stanowi część świata, który już nie wróci. NBA nie podbije globu w taki sam sposób jak w latach 90., a „Zwariowane melodie” nie muszą na nowo odbudowywać swojej popularności. Zwykle nie lubię tego argumentu, ale w tym przypadku hasło: „Musiałeś przeżyć to na własnej skórze” faktycznie pasuje. Nie zrozumie się fenomenu NBA z takimi graczami jak Michael Jordan, Scottie Pippen, Vince Carter, Charles Barkley, Kevin Garnett, Shaquille O'Neal, Karl Malone czy Kobe Bryant, jeżeli nie oglądało się ich meczów. Podobnie jak niemożliwe jest równie mocne przywiązanie do Bugsa, Daffy'ego i innych bohaterów kultowej animacji, jeśli w latach 90. nie było się światkiem otwarcia polskiej telewizji na kanały dla dzieci z zupełnie nowymi bohaterami.
Coś takiego jest dzisiaj nie do powtórzenia. Hitowa gra wideo „NBA Jam” nie zadebiutuje drugi raz, a grupa Quad City DJs nie stworzy drugiej równie idealnej piosenki kinowej. „Kosmiczny mecz” dla niektórych osób jest tak ważny, że stworzyli nawet darmową grę JRPG pt. „Barkley, Shut Up and Jam: Gaiden”. W postapokaliptycznym świecie (wywołanym przez najlepszy wsad w historii, który doprowadził do wielkiego wybuchu) Charles Barkley musi uratować swego syna przed zakusami Michaela Jordana i jego Departamentu Antykoszykówkowego. Brzmi absolutnie wariacko? Bez dwóch zdań, ale pokazuje też olbrzymią tęsknotę za złotym okresem NBA.
„Kosmiczny mecz: Nowa era” nie ma szans powtórzyć podobnego fenomenu. Warner Bros. nie wydaje się tym zresztą przesadnie zainteresowany.
Opublikowane do tej pory zwiastuny sequela wyraźnie sugerują, że wytwórnia chce wykorzystać film wyreżyserowany przez Malcolma D. Lee głównie do wypromowania HBO Max i różnorodnych tytułów należących do ich katalogu. Scenarzyści nie wydają się zainteresowani głównymi bohaterami, a co dopiero samą koszykówką. LeBron James nie jest drugim Jordanem, zresztą w ostatnich kilku latach trudno go nawet nazwać najpopularniejszych zawodnikiem NBA. Z kolei Bugs i reszta ferajny wydają się tylko przystawką do większych i bardziej dochodowych marek takich jak „Harry Potter” czy „Gra o tron”.
Z mojej perspektywy to olbrzymi błąd, bo pomimo wszystkich swoich żartów, pobocznych wątków i zwariowanych zwrotów akcji „Kosmiczny mecz” opowiadał przede wszystkim o bardzo ważnym i pasjonującym meczu koszykarskim. Nie była to historia pisana na poważnie, ale nie rezygnowała wcale z suspensu i prawdziwych sportowych emocji. Podobnego nastawienia ani trochę nie dostrzegam w „Kosmiczny mecz: Nowa era”. Magii oryginalnej produkcji nie da się powtórzyć w 2021 roku, ale mimo wszystko warto próbować. Inaczej po co w ogóle robić sequel?