„Kosmiczny mecz: Nowa era” to największy hit wytwórni Warner Bros. w popandemicznej erze. Z pewnością przyczyniła się do tego nostalgia za oryginalną produkcją, w której zagrał Michael Jordan. Porównanie obu filmów wypada jednak zdecydowanie na niekorzyść sequela, co odbija się na jego ocenach.
Uwaga! Tekst zawiera spoilery z obu części serii „Kosmiczny mecz”.
Film „Kosmiczny mecz: Nowa era” trafił do kin na całym świecie 16 lipca i już na starcie okazał się sporym sukcesem finansowym. Przynajmniej jak na obecne, trudne warunki po globalnej pandemii. Większość recenzji produkcji wytwórni Warner Bros. nie jest jednak przesadnie pozytywnych. Sam bez najmniejszego wahania napisałem, że „Kosmiczny mecz 2” to dosyć bezczelna reklama biblioteki WarnerMedia, która nie dorasta do pięt oryginału. Nostalgia bywa jednak niekiedy bardzo złudna, dlatego postanowiłem zweryfikować prawdziwość tego uczucia i obejrzałem kilka dni później pierwszy „Kosmiczny mecz”.
Czy sukces produkcji z Michaelem Jordanem faktycznie był nie do powtórzenia? Na papierze odpowiedź na to pytanie wydaje się absolutnie twierdząca. NBA nie cieszy się już taką popularnością co w latach 90., a „Zwariowane melodie” bardzo długo były traktowane przez WarnerMedia po macoszemu. Po ponownym obejrzeniu filmu z 1996 roku mogę natomiast powiedzieć, że w rzeczywistości wcale nie te elementy zadecydowały o artystycznej porażce„Kosmiczny mecz: Nowa era”. Bo szefowie wytwórni aktywnie działali na szkodę sequela, jakby specjalnie robiąc źle wszystko to, co „Kosmiczny mecz” zrobił dobrze.
„Kosmiczny mecz: Nowa era” kontra „Kosmiczny mecz”. Jak wypada porównanie obu filmów?
Antypatyczny LeBron James kontra wyluzowany Michael Jordan
Michael Jordan nie jest najprzyjemniejszych człowiekiem we wszechświecie. Od zawsze uzależniony od wygrywania, ostry dla swoich przeciwników na boisku i mocno egocentryczny. Wystarczy obejrzeć świetny dokument „Ostatni taniec”, by przekonać się, że Jordan do dzisiaj nie zmienił się ani o jotę. W „Kosmicznym meczu” Jordan nadal jest liderem, ale oprócz tego pokazuje światu znacznie mniej antypatyczne oblicze. Nie ma nic przeciwko zabawie i żartom, nie robi wielkiego zamieszania wokół istnienia Animków, a przy tym wyraźnie zależy mu na dobru innych koszykarzy.
LeBron James też nie jest człowiekiem bez skazy, co na pewno potwierdzą fani Cleveland Cavaliers, których opuszczał dwukrotnie na przestrzeni kariery. Jego stosunek do łamiących prawa człowieka Chin zalatuje z kolei ostrą hipokryzją. Co więc postanowili zrobić scenarzyści „Kosmiczny mecz: Nowa era”, żeby poprawić jego wizerunek? Uczynili z niego złego ojca, zadufanego w sobie bubka i absolutnego sztywniaka. Taka decyzja nie miała żadnego sensu, a ponieważ główny wątek fabularny opiera się na relacji Jamesa z jego synem, to efekt końcowy jest jeszcze gorszy.
Im więcej Animków, tym lepiej
Z poprzednim punktem wiąże się też kolejny problem polegający na bardzo niewielkim zaangażowaniu Looney Tunes w całą fabułę. W oryginalnym „Kosmicznym meczu” to Animki stały za porwaniem Michaela Jordana i to im zależało szczególnie na wygraniu meczu z Monstars. Nie tylko dało to scenarzystom okazję do wymyślenia znacznie ciekawszej i bardziej odjazdowej opowieści niż w sequelu, ale też otworzyło im pole pod znacznie więcej żartów.
Oba filmy są zdecydowanie najzabawniejsze, gdy pozwalają „Zwariowanym melodiom” na byciu sobą. Tylko, że w „Kosmiczny mecz: Nowa era” Królik Bugs, Lola, Kojot czy Kaczor Daffy dostają bardzo niewiele okazji, by się wykazać. A nawet jeśli to robią, to często scenarzyści na siłę starają się z nich zrobić coś „na czasie”, jak w zawstydzająco słabej scenie rapu Porky'ego. W filmie z 1996 roku Animków nie tylko jest znacznie więcej (przysłowiowe „pięć minut” dostają nawet Hubie i Bertie, Elmer Fudd, Sniffles czy Byk Toro), ale też mogą znacznie częściej rozwinąć skrzydła.
Im mniej dziecięcych bohaterów, tym lepiej
W Hollywood od bardzo dawna istnieje dziwne przekonanie, że dziecięcy widzowie potrzebują bohaterów w swoim wieku, żeby móc się identyfikować z wydarzeniami na ekranie. Raz za razem okazuje się to nieprawdą, ale mimo to scenarzyści na siłę pakują młodych aktorów do swoich produkcji. Przeważnie ze słabym skutkiem. Fikcyjne dzieci obu koszykarzy pojawiają się i w produkcji z lat 90, i tej współczesnej. „Kosmiczny mecz” ma jednak tę przewagę, że trzyma całą trójkę na uboczu. Tak naprawdę pojawiają się w dwóch większych scenach i dzięki temu nie wywołują uczucia przesytu.
Nie chcę przesadnie krytykować Cedrica Joego, który wciela się w Doma Jamesa w „Kosmicznym meczu 2”. Młody aktor dostał okropnie schematyczną i nijaką rolę. Z tak przeciętnego materiału nawet największe gwiazdy Hollywood miałyby problem ukręcić coś porządnego. Nie da się natomiast ukryć, że jego postać nie wnosi nic interesującego do sequela i szybko zostanie przez widzów zapomniana. Co należy uznać za problem, skoro na nim opiera się przede wszystkim emocjonalna warstwa filmu.
Gdzie ci Monstars?
„Kosmiczny mecz: Nowa era” w wielu miejscach ustępuje pierwowzorowi, ale chyba najbardziej odstaje od niego pod względem wartych uwagi antagonistów. Jest swego rodzaju chichotem losu, że w obu produkcjach nastawionych stricte na zarabianie pieniędzy „tymi złymi” są zachłanny biznesmen i pragnący wielkiego imperium algorytm komputerowy. Oczywiście kryjąca się w tym ironia przemknęła nad głowami szefów wytwórni Warner Bros., ale to osobna kwestia. Ważniejsze jest to, że pan Swackhammer ma w sobie wspaniałą charyzmę kreskówkowego złoczyńcy, a Alowi G. Rhytmowi w wykonaniu Dona Cheadle'a go bardzo brakuje.
Twórcom sequela jeszcze gorzej poszło ze stworzeniem interesującej drużyny koszykówki, która powalczyłaby z LeBronem i jego ekipą Animków. Goon Squad są... żadni. Po prostu. Nie ma w nich nic ciekawego od strony wizualnej, ich designy nie pasują do stylu reszty filmu, a moce zmieniają się zależnie od widzimisię scenarzystów. Ani nie bawią, ani nie straszą. Z Monstars było inaczej. Jako mali kosmici przed przemianą potrafili być bardzo zabawni, a poza tym stanowi idealny temat do żartów dla Bugsa i reszty bohaterów. Kradzież talentów gwiazd NBA nie tylko uczyniło z nich godnych przeciwników, ale też dało animatorom sporo inspiracji do wymyślenia ich nowego wyglądu.
Mało koszykówki w koszykówce
Tytułowe kosmiczne mecze w obu filmach rozpoczynają się stosunkowo późno i nie trwają wcale bardzo długo (notabene, co jest „kosmicznego” w spotkaniu z sequela?). Przyznam szczerze, że zapamiętałem to trochę inaczej i zostałem zaskoczony tym faktem w trakcie oglądania oryginału. Domyślam się jednak skąd wzięło się to błędne przekonanie, że pojedynek z Monstars trwał dłużej niż w rzeczywistości.
W „Kosmicznym meczu” pomimo szaleństwa Animków i przewagi ich przeciwników udało się utrzymać suspens oraz poczucie, że naprawdę mamy do czynienia z prawdziwym meczem. Sequel tak bardzo udziwnia całą sytuację, że sam usuwa się poza nawias sportowych emocji. W dodatku zbyt często przerywa mecz, by skupić się na jakiś pobocznych aktywnościach (takich jak pokazywanie widowni, raperski pojedynek, czy kłótnie na ławkach) i zaburza tym samym rytm meczu. Wszystko to sprawia, że oglądanie meczu z 2. części niemiłosiernie się dłuży.
Everybody get up it's time to slam now
Reżyser oryginalnego „Space Jam” udzielił niedawno wywiadu portalowi TMZ, w którym ostro skrytykował sequel. Nie będę tutaj powtarzać wszystkich jego argumentów (część pokrywa się z tym, co napisałem), ale o jednej absolutnie słusznej pretensji po prostu trzeba wspomnieć. Amerykanin zwrócił uwagę na bardzo słabą ścieżkę dźwiękową „Kosmiczny mecz: Nowa era”. Trudno się z nim nie zgodzić, bo faktycznie kilka dni po obejrzeniu tego filmu trudno mi sobie przypomnieć choć jeden wykorzystany utwór. Wygląda to tym biedniej, gdy wspomnimy o popularności utworu Space Jam grupy Quad City DJs. Ta piosenka nie tylko na zawsze zapisała się w historii kina, ale do dzisiaj można jej słuchać z olbrzymią przyjemnością.