Powracanie do starych i znanych marek to w dzisiejszym kinie norma. Tym razem postanowiono odkurzyć "Koszmar minionego lata" z 1997 i nakręcić legacy sequel o tym samym tytule. Dziedzictwo ikonicznego slashera jest wyczuwalne i potrafi znów wciągnąć, ale film popełnia błędy częściej, niż powinien.

Końcówka lat 90. to moment w jakimś sensie przełomowy dla znanego nam dzisiaj kina slasherowego. W 1997 roku na duży ekran wszedł "Krzyk" Wesa Cravena. Film doczekał się wielu kontynuacji (nad kolejną trwają pracę) i stał się podmiotem popkultury. Sukces "Krzyku" wysłał jasny komunikat - nastolatkowie + zagadka + brutalny morderca = coś, co ludzie lubią i za co zapłacą. Na fali tego powstał "Koszmar minionego lata" z 1998 roku, który doczekał się całej franczyzy. Najnowszy film to czwarta w kolejności produkcja. Czy jest to udany powrót do przeszłości? I tak, i nie.
Koszmar minionego lata - recenzja. Powrót do tamtych dni
Fabuła, z pewnymi korektami, pozostaje w silnej zażyłości z oryginałem. Główną bohaterką jest Ava (Chase Sui Wonders), która wraca do rodzinnej miejscowości, by pojawić się na zaręczynowej imprezie swoich przyjaciół - Daniki (Madelyn Cline) oraz Teddy'ego (Tyriq Withers). Na miejscu spotyka też Milo (Jonah Hauer-King), kolejnego z członków "gangu". Wraz z przygarniętą po latach braku kontaktu Stevie (Sarah Pidgeon) wyruszają na przejażdżkę samochodem, by wspólnie podziwiać fajerwerki. W trakcie eskapady dochodzi do tragedii, a grupa przyjaciół decyduje ukryć swój udział w tym, co się stało. Po roku jedno z nich dostaje tajemniczy liścik, sugerujący, że jest ktoś, kto zna prawdę i wymierzy sprawiedliwość.
"Koszmar minionego lata" to film, którego fabułą może się zaskoczyć tylko ktoś, kto widział jeden do dwóch slasherów w swoim życiu. W przypadku tej odsłony nie jest to jakimś kardynalnym błędem - zwłaszcza, że wprost nawiązuje do oryginału, nie wyrzeka się swojego dziedzictwa i dość wprost go używa w swojej historii. Tak więc mamy stały zestaw: kilkoro postaci w centrum akcji, kolejne budzące podejrzenia, nieudolność i lekceważące podejście policji do sprawy, a także krwawe, brutalne morderstwa.
Rewolucji tu nie ma, ale jej brak to nie koniec świata. Biorąc pod uwagę wymuszoną przez naturalną kolej rzeczy schematyczność, Jennifer Kaytin Robinson (reżyserująca i pisząca scenariusz) wyjątkowo udanie buduje napięcie w scenach grozy. Nie mamy tutaj do czynienia z wirtuozerią, natomiast sceny "około-mordercze" ogląda się bez poczucia żenady, a sam film spośród dotychczasowej czwórki "Koszmarów..." wydaje się najmocniej iść w brutalność i krwawe momenty. Przez niemałą część historii udaje się też stworzyć atmosferę wciągającej zagadki - tym bardziej, że delikatnie postarano się, by uczynić z bohaterów kogoś więcej niż mięso do przyszłego poćwiartowania.
Show kradnie Madelyn Cline - jej Danica to klasyczna średnio ogarnięta "królowa paczki", ale młoda aktorka ma dobre momenty i udaje jej się rozbawić. Na tym jednak kończą się wyraźniejsze pochwały co do samego scenariusza "Koszmaru minionego lata". Marnuje sporo potencjału - wątek relacji Milo z Avą mógłby zostać trochę ciekawiej pociągnięty (zwłaszcza, że pomiędzy aktorami czuć chemię). Robinson zbyt nieśmiało wgłębiła się w temat lokalnej traumy po wydarzeniach z przeszłości, a w tym wątku chyba tkwił największy potencjał. Nie mówiąc już o zakończeniu, które jest zwyczajnie przekombinowane. Ujmę to tak, by dokonać jak najmniejszych spoilerów - gdyby twórcy zamiast kombinowania postawili wyłącznie na to finalne rozwiązanie, całość byłaby znacznie bardziej wiarygodna, a tak wyszło lekkie pomieszanie z poplątaniem.
Twórcom udało się zgromadzić wyjątkowo ciekawą obsadę, składającą się z obiecujących, nieuformowanych jeszcze w branży nazwisk.
To mogło gwarantować jakość i rzeczywiście - tam, gdzie scenariusz nie domaga, młodzi bohaterowie radzą sobie lepiej, niż pozwala im na to scenariusz. Chase Sui Wonders popisała się ostatnio w "Studiu", zaś tutaj udanie portretuje final girl - Avę. Do historii nie przejdzie, ale ciężko tej kreacji zarzucić coś większego. Show za to kradnie Madelyn Cline - jej Danica to klasyczna średnio ogarnięta "królowa paczki", ale młoda aktorka ma dobre momenty i udaje jej się rozbawić, a przy tym nie przerysować swojej postaci ponad stan.
Dla szczególnie nostalgicznych względem oryginału widzów znajdzie się gratka w postaci powrotu ikonicznych postaci - Julie James (Jennifer Love Hewitt) i Raya Bronsona (Freddie Prinze Jr.). Ich epizody są dość istotne, osadzone sensownie, a gdyby poświęcić im jeszcze więcej czasu, możnaby stwierdzić, że w pełni udane. Więcej pola do popisu ma Prinze Jr. i wychodzi z tej potyczki zwycięsko, udanie portretując ocalałego z dawnej masakry Raya, który nigdy się realnie nie podniósł, nie otworzył przełomowego rozdziału w życiu. Szkoda mi Jonaha Hauer-Kinga: to najzdolniejszy członek obsady, a fabuła nie dała mu zbyt dużo miejsca, by to pokazać. Generalnie charyzma aktorów pozwoliła na to, by przełknąć scenariuszowe niedociągnięcia - to w zasadzie dzięki tym pierwszym podniosłem ocenę o jedno oczko.
"Koszmar minionego lata" to film z gatunku bezbolesnych. Nie sprawi, że kopara opadnie z wrażenia, nie wywoła skrętu żołądka, ale równocześnie nie powinien spowodować, że widz uzna czas spędzony na sali kinowej za zmarnowany. Był potencjał na to, by do tej historii wrócić z większą jakością, ale parę rzeczy się udało na tyle, że nie zapłaczę, jeśli powstanie kolejna część (co zdaje się być bardzo prawdopodobne).
Więcej informacji o filmach przeczytacie na Spider's Web: